Już dawno umilkły echa sylwestrowej nocy i przywoływanie tego faktu może wydawać się zabiegiem mało racjonalnym, a nawet irytującym. Nikt nie lubi wracać do wspomnień, na których kładą się cienie, toteż
wielu Polaków z uczuciem ulgi zerwało ostatnią kartkę z kalendarza. Miniony rok znów okazał się trudny, nie szczędził zgryzot i rozczarowań, więc rozstano się z nim bez żalu, wierząc jednocześnie, że
kolejny będzie lepszy. Tę ufność w łaskawość losu wyraziły noworoczne życzenia: zdrowia, wszelkiej pomyślności i spokoju. Właśnie konfrontacja ludzkich nadziei z rzeczywistością jest uzasadnieniem wstępu
i zawartości tekstu. Bo oto minął prawie kwartał nowego roku i okazuje się, że życie pisze scenariusz zupełnie inny od naszych marzeń i oczekiwań. Przede wszystkim niepokój budzi widmo, wydaje się, nieuchronnej
wojny. Mimo sprzeciwu kilku państw, członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, mimo osobistego zaangażowania Ojca Świętego i bezprecedensowych zabiegów dyplomatycznych Watykanu, pomimo licznych głosów nawołujących
do pokojowego rozwiązania konfliktu, Stany Zjednoczone nie przewidują takiej alternatywy. Obserwując przekazy medialne odnosi się wrażenie, że podporządkowanie się Iraku każdemu ultimatum i tak nie wyklucza
wojny. Oficjalnie, w imię walki z terroryzmem i obalenia reżimu, który zagraża światu. Ile w tej krucjacie czystych intencji, a ile mocarstwowych interesów USA związanych np. z dostępem i kontrolą wydobycia
ropy naftowej, ocenić mogą stratedzy i znawcy wielkiej polityki. Wątpliwości jest więcej i trudno ich nie mieć, skoro z taką samą determinacją deklaruje się wolę pokoju, jak też gromadzi wokół Iraku potężne
siły militarne. Logika podpowiada, że łatwiej bez konsekwencji cofnąć deklaracje niż lotniskowce i 250 tysięcy żołnierzy. Póki co, jesteśmy świadkami propagandowego spektaklu, który dokonuje gwałtu na
świadomości ludzkiej, usiłując pomieścić pojęcie tzw. wojny prewencyjnej wśród uniwersalnych wartości humanitarnych. To absurd, którego skutki mogą w przyszłości okazać się katastrofalne. Przyszycie jakiejś
ideologii miałby uzasadniać użycie siły, czyli uzasadniać śmierć i ludzkie cierpienie. W kontekście tych refleksji rodzi się pytanie o nasze miejsce na arenie tych wydarzeń. Czy je jedynie kontestować
z pozycji obserwatora, którego problem nie dotyczy, bo Irak daleko, a "nasza chata skraja", czy ze świadomością współodpowiedzialności i obowiązku. Intencją tego tekstu nie jest formowanie gotowych odpowiedzi,
lecz raczej sprowokowanie do samodzielnych ocen i to właśnie teraz, kiedy decyzje już zapadły.
Polski rząd arbitralną decyzją stanął po stronie USA. Arbitralną, gdyż wedle sondaży większość społeczeństwa sprzeciwia się wojnie. Mało tego, w swych dyplomatycznych proamerykańskich zabiegach wyszedł
daleko przed orkiestrę i świat natychmiast zareagował. Pomijając francuską, powszechnie krytykowaną połajankę, jesteśmy postrzegani jako jeden z głównych sojuszników, przeciwko którym zapowiedziany został
terrorystyczny odwet. Zanim ten artykuł pojawi się w druku jest bardzo prawdopodobne, że na Irak spadać już będą bomby, bo kilka dni temu rozpoczęło się ostateczne odliczanie. Zatem głębsze rozważania
genezy konfliktu i snucie jakichkolwiek refleksji traci teraz sens. Klamka zapadła, pozostało więc czekać na konsekwencje. Nie chciałbym, aby to zdanie zabrzmiało jak katastroficzna wizja niebezpieczeństwa,
które zawisło nad głowami, ale czy istnieją przesłanki, by z pełną świadomością powiedzieć, że takiej groźby nie ma. Nasze władze potraktowały problem marginalnie. Mało się na ten temat mówiło. Usłyszeć
można było jedynie oświadczenie, którego charakter polegał głównie na uspokojeniu opinii publicznej. Podobno jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność, zgromadzono sprzęt ochronny oraz wytypowano pewną
ilość laboratoriów do badania i identyfikacji skażeń chemicznych i bakteriologicznych. Takie argumenty są mało przekonujące zważywszy na brak doświadczenia i słabą wydolność państwa, które nie potrafi
skutecznie przeciwdziałać np. zwykłemu, ulicznemu chuligaństwu, a co dopiero wyrafinowanym metodom zorganizowanego terroru. Czy potężna gospodarczo i militarnie Francja wyrażając swoje veto miała na uwadze
tylko interesy gospodarcze czy również bezpieczeństwo obywateli. Myślę, że jedno i drugie. Przywołuję ten przykład nieprzypadkowo. W połowie lat osiemdziesiątych widziałem krwawe strzępy i obłąkanych
z przerażenia ludzi, którzy przeżyli zamach na Galerię Lafayette w Paryżu. Tak się złożyło, że byłem tam także kilka dni po unicestwieniu World Trade Center. Barbarzyńska zbrodnia stała się ostrzeżeniem
dla świata, dla Francji również. Obserwowałem niebywałą mobilizację sił i środków. Naczelnym zadaniem państwa była troska o naród. Ale oprócz wszechobecnej opieki i niezwykłej czujności zobaczyłem coś
jeszcze. Ten sam co kilkanaście lat wcześniej obłędny strach w ludzkich oczach. W godzinie przewozowego szczytu znalazłem się na stacji metra. Na peronie panował gwar i tłok. Nagle gdzieś w głębi rozległ
się krzyk i tłum zafalował. W jednej chwili dziesiątki ciał spiętrzyły się przy wyjściach. W nieopisanym tumulcie i chaosie znikli uśmiechnięci i zadbani ludzie, a pojawił się dziki, niszczący żywioł.
Powodem paniki okazała się czarna dyplomatka przez roztargnienie zostawiona pod ścianą. Zanim na dobre ochłonąłem, kołatała w mej świadomości refleksja, że w Polsce jednak nic takiego by mnie nie spotkało.
Od tego czasu minęło prawie półtora roku i dzisiaj chciałbym myśleć tak samo. Nie jestem pewien czy mogę.
Tyle o sytuacji zewnętrznej, która mimo narastającej dramaturgii ciągle traktowana jest u nas jako zjawisko dość egzotyczne. Bliższa koszula ciału, więc żyjemy problemami, które się dzieją tu i teraz.
Od początku roku jakby ich jeszcze przybyło. Sytuacja ogólna przypomina jakiś fatalistyczny, nieuchronny zjazd po równi pochyłej. Trudno dostrzec jakąkolwiek dziedzinę życia, w której odnotowano by postęp.
Z każdym dniem rośnie frustracja i przygnębienie społeczne. Dominującym akcentem naszej rzeczywistości staje się rezygnacja i utrata nadziei. Wciąż się powiększa bezrobocie i liczba masowych protestów
coraz to innych grup zawodowych. Rosnące koszty utrzymania jak zwykle najbardziej obciążają najuboższych. Emerytom i rencistom brakuje na leki, a młodzieży perspektyw na przyszłość. Katalog polskiej biedy
nie ma końca. Nie ma też sensu mnożenie epitetów, które charakteryzują naszą codzienność, bo wszystko zostało już opisane, a poza tym gołym okiem widać jak jest, szczególnie tu na dole. Trochę trudniej
dostrzec to, co się dzieje na górze, a nawet jak się uda zobaczyć, to trudno uwierzyć lub zrozumieć. Ostatnie waśnie polityczne i rozpad koalicji, jakby zachwiały państwem. Słyszy się opinię, że rząd
utracił zdolność sterowania krajem. Dość głębokie zmiany na stanowiskach ministerialnych ani nie uzdrawiają sytuacji, ani jej nie stabilizują. W dalszym ciągu o wielu zasadniczych sprawach decyduje układ
sił, zależności i powiązań. Nowym elementem, który pojawił się na polskiej scenie jest publiczna próba rozsupłania jednej z afer korupcyjnych. Jednej, bo inne na razie mają się dobrze. Wspominam o tym,
co się dzieje na tzw. górze z niesmakiem i niechęcią i tylko po to, by ukazać kontekst, w którym zwykłym, uczciwym ludziom przyszło zmagać się z życiem. Podejmują wyzwania, o których decydentom różnych
szczebli ani się nie śniło. A są to problemy zasadnicze, gdyż dotyczą ludzkiej egzystencji. Kto na co dzień nie musi rozstrzygać, czy zapłacić czynsz, czy kupić buty dla dziecka, o prawdziwych kłopotach
nic nie wie. Dotyczą one większości społeczeństwa. Kiedyś używany był slogan statystyczno-urzędniczy o marginesie polskiej biedy. Cóż to za margines, skoro dotyczy kilku milionów bezrobotnych, wielu milionów
żyjących poniżej czy na krawędzi minimum socjalnego, wreszcie około ośmiu milionów emerytów i rencistów. Opieka socjalna państwa jest symboliczna, organizacje pomocowe problemu nie rozwiążą, a zastój
gospodarczy nie stwarza perspektyw rozwoju. Sytuację pogarsza dość powszechne uczucie osamotnienia i odrzucenia. Między prostym człowiekiem a państwem stoi mur, którego słabi nie mają szans pokonać. Jeżeli
te poglądy wydają się zbyt radykalne, chętnie od nich odstąpię, pod warunkiem wszakże otrzymania dowodu, że w ostatnich latach np. w naszym mieście przybyło choć jedno miejsce pracy, a realny dochód przeciętnej
rodziny zwiększył się choć o złotówkę.
Przy ulicy Czarnieckiego w Przemyślu jest taki przystanek, z którego wczesnym rankiem odjeżdżają autokary na Zachód. Miesiąc temu właśnie tam rozmawiałem z dwudziestoletnim chłopakiem. Ubiegłoroczny
maturzysta, laureat kilku olimpiad przedmiotowych. Nie chciałeś iść na studia? - pytam. - Chciałem i w uczelniach mogłem przebierać, ale za co? - odpowiedział. - Masz wysoką średnią, może dostałbyś stypendium.
Roześmiał mi się w nos. - No, a rodzice?
- Jest nas w domu sześcioro, mam trójkę rodzeństwa. Ojciec zarabia 600 zł, a mama ma tyle renty. Opłaty za samo mieszkanie wynoszą prawie 500 zł, więc o czym pan mówi. - Dokąd jedziesz? - Do Niemiec.
- Po co? - Na budowę. - Kiedy zamierzasz wrócić? - Nie wiem. W tym lapidarnym stwierdzeniu kryła się góra niepokoju i zagubienia młodego, zdolnego człowieka.
Lektura tego tekstu byłaby bezcelowa, gdyby dominującym akcentem miało pozostać przygnębienie. W rzeczywistości cała fabuła służy nadziei. Bo jest coś, co rozprasza cienie, co w życiowej szarzyźnie
jest promieniem światła, co jak czysty dźwięk dzwonu krzepi serca. Jest to głos Ojca Świętego, który podczas ostatniej pielgrzymki do Ojczyzny powiedział wszystkim, by się nie lękać. Tym, których trawi
niepokój, smutek i cierpienie. Tym, którzy pogubili szanse, pomylili drogę i pogrzebali marzenia. Ten głos ciągle brzmi jak apel i jak wyzwanie, bo żeby się nie lękać trzeba być mocnym. A gdzie szukać
siły jeżeli nie tam, gdzie zawsze była i ciągle będzie. Nie czas więc, by załamywać ręce, lecz zwrócić się ku Bogu, a że czasy trudne, zwrócić się tym bardziej. Pogrzebać w swojej duszy i spojrzeć na
swoją wiarę. Może się okazać że jej tam nie ma, albo, że owszem jest nawet płomienna, egzaltowana, ale okazjonalna. Taka jest zbyt słaba i nie wystarczy. Brakuje w niej powszedności, konsekwencji i uporu.
Tak jak w życiu. Czy nie jest tak, że jakość naszej wiary przenosi się na jakość życia. Po co szukać nieraz bezskutecznie karkołomnych rozwiązań, by zmienić lub poprawić sytuację osobistą. Może wystarczy
poprawić swoją wiarę. Wspiąć się ponad własne ułomności, lenistwo, bylejakość. Zbudować duchowy system obronny, a to pozwoli skutecznie rozwiązywać życiowe problemy. Przecież jest to współzależność. Jeżeli
się uda, wówczas czego się lękać mając za sobą najlepsze i niezawodne wsparcie. Okaże się wtedy, że ten głos znowu miał rację. Więc żeby się nie lękać, trzeba się dobrze wsłuchać. Potem świat okaże się
prostszy, a tak powiedział głos, który się nie myli.
Pomóż w rozwoju naszego portalu