W tamte lata, nim lipcowe słońce zdążyło przebić się przez gęste korony drzew i ogrzać pierwsze rzędy czerwonych porzeczek, już od dłuższej chwili trwała poranna krzątanina. Dziadek Niedziela jako pierwszy zasiadał przy krzaku na drewnianym zydlu z wiaderkiem i mokrymi od rosy rękami zrywał doń dojrzałe kiście nabrzmiałych czerwonym sokiem owoców. Po chwili, w takt gderania dziadka na spóźnialskich, taszcząc swój taboret i wiadro, człapała babcia Niedzielowa, a potem mama Niedzielowa. A kiedy słońce mogło nareszcie osuszyć z porannej rosy bujne czupryny równo zasadzonych porzeczek, do akcji wkraczało najmłodsze pokolenie Niedzielów. Tutaj rytuał instalowania się przy swoim warsztacie pracy był długi i bolesny. Niedziela i jego dwaj młodsi bracia oraz ukochany brat cioteczny Sławek dokonywali najpierw wyjątkowej celebracji śniadania przygotowanego przez mamę Niedzielów. Niedziela jako najstarszy musiał jednak dawać dobry przykład, dlatego posiłek kończył nieco szybciej i dołączał do mamy i dziadków. Bracia zaś, w słomkowych kapeluszach i z radiem tranzystorowym pod pachą, zjawiali się na plantacji dopiero wtedy, kiedy Niedziela odnosił już drugie wiadro wypełnione owocami, a z radia płynął po raz pierwszy sygnał audycji „Lato z radiem”, czyli słynna polka „Dziadek”.
Reklama
W tym dniu bracia mieli wyznaczoną pracę na innym polu porzeczek. Rząd krzaków za rzędem szybko tracił swą czerwień. I chociaż roboty wciąż ubywało, to jednak było jej na tyle dużo, że cała rodzina Niedzielów musiała pracować na swojej porzeczkowej plantacji od świtu do wieczora przez cały miesiąc, by zakończyć zbiory. Dlatego dziadek Niedziela nie był skory pobłażać nawet najmłodszym. Od czasu do czasu patrzył na sąsiednie pole, czy praca wnuków dosłownie posuwa się naprzód. Rzeczywiście, słomkowe kapelusze przesuwały się ponad zielonymi krzakami w głąb pola. Co prawda nieco wolniej niż kapelusze starszych, ale jednak ciągle do przodu. Dziadek widział, jak od czasu do czasu jeden z młodych Niedzielów odnosi pełne wiadro do wozowni; tam do drewnianych skrzyń, wyłożonych gazetami, wysypywano zebrane owoce. Wydawało się wszystko pod kontrolą.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Wyjątkowo solidna praca braci i kuzyna wzbudziła jednak u młodego Pana Niedzieli nieufność. Napełniwszy kolejne wiadro porzeczkami, ruszył ku wozowni, ale wracając, zakradł się niepostrzeżenie, jak to zawsze robił podczas wspólnych zabaw w „podchody”, aż do samych krzaków, przy których pracowali podejrzani. Pierwsze, co zauważył, to słomkowe kapelusze... zawieszone na gałęziach. Z daleka rzeczywiście mogły wyglądać, jakby tkwiły na głowach. Po chwili spod krzaka wychylił się jeden z braci i przewiesił słomkowe kapelusze na kolejny krzak. Miało to pokazywać postęp pracy. A sami winowajcy? Siedzieli na kocu pomiędzy nieoberwanymi porzeczkami i słuchając z tranzystorowego radia przeboju Smokie „Meksykańska dziewczyna”, grali w karty. Obok stało wiadro wypełnione owocami... Wiadro, które od czasu do czasu, nienaruszone, odbywało podróż do wozowni.
Kiedy już na jaw wyszło oszustwo wnuków, to nawet dziadek Niedziela, po chwilowej złości, śmiał się serdecznie. W tamtych czasach za kilogram zakontraktowanych porzeczek na skupie płacono naprawdę dobrze. Niestety, porzeczkowe lata minęły bezpowrotnie, bo kogo dzisiaj obchodzą rodzinne plantacje?!