- I z czego tu się tak cieszyć? - zagaduje mnie bazarowy kupiec, pan w średnim wieku handlujący warzywami. - Co to za interes wstępować do Unii, skoro wtedy ma zdrożeć żywność, energia, usługi? Już teraz
człowiek ledwie zipie, trudno związać koniec z końcem, a tu nic - tylko perspektywa samych podwyżek.
Zakończenie negocjacji Polski z Unią Europejską wywołało z jednej strony falę hurra-optymistycznych komentarzy (jako żywo przypominających dawną PRL-owską propagandę sukcesu...), z drugiej zaś strony
odezwały się głosy bardzo krytyczne.
Najżywiej dyskutowane są nie problemy polityczne (nasze związki z Zachodem są oczywiste), ale kwestie ekonomiczne.
Każda polska rodzina zadaje sobie pytanie, czy po przystąpieniu do Unii będzie się nam lepiej żyło? Lepiej - to w skali naszych skromnych budżetów domowych - znaczy dostatniej... Tu zaczyna się problem.
Zapowiedzi o dobrobycie jakoś szybko zostały ostudzone informacjami o tym, co po przystąpieniu Polski do Unii podrożeje: energia, żywność, usługi. Wiadomość o tańszych perfumach, markowych alkoholach
i międzynarodowych biletach lotniczych jakoś nie poprawiła nastroju eurosceptykom, i słusznie, bo planowane obniżki cen nie dotyczą przecież wydatków codziennych.
Tak więc przystąpienie Polski do Unii będzie się wiązało z kolejnymi podwyżkami.
Zapłacimy za to wszyscy. Czy nas na to stać? W rosnące zarobki jakoś nie bardzo wierzę... (Obym był w tym przypadku złym prorokiem.)
Wynik ogólnonarodowego referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej to teraz naprawdę wielka niewiadoma.
Pomóż w rozwoju naszego portalu