Reklama
KS. CZESŁAW GALEK
Witajcie w Polsce
Nie spodziewali się, że przyjdzie im zatrzymać się w
tym mieście. Cel ich podróży był
inny. Zamierzali odwiedzić przyjaciół
mieszkających w Jędrzejowie, by przy okazji załatwić
ważne sprawy
urzędowe. Stamtąd bowiem wywodzili się pradziadowie Josepa. Los jednak
sprawił, że znaleźli się w obcym miejscu i wśród obcych ludzi. Teraz
stoją na rynku i
zastanawiają się co mają robić. Marusia ma w oczach
łzy, które stara się ukryć przed mężem.
W przeddzień wyjazdu miała
dziwny sen. Śniło jej się, że wraz z Josepem znaleźli się samotni
na niewielkim wzgórzu, na tle olbrzymiego, pustego, zasypanego białym
śniegiem krajobrazu.
Kobieca intuicja podpowiadała jej, że w drodze
będą mieli tarapaty, ale nic o tym nie mówiła
mężowi. Pocieszała
się, że ich wyjazd będzie krótki. Po paru dniach wrócą do rodzinnego
domu. Ich przygody rozpoczęły się już w momencie kiedy przekraczali
nad ranem granicę w
Hrebennem. Wysłużona Łada nie chciała zapalić
w momencie kiedy odjeżdżali z terminalu po
odprawie celnej i paszportowej.
Całe szczęście, że znaleźli się uczynni ludzie, którzy ją
popchnęli
i na szczęście zapaliła. Podobna sytuacja miała miejsce na światłach,
zdaje się, że
w Tomaszowie. Dobrze się stało, że samochód był ustawiony
na wzniesieniu. Zapalił z biegu.
Jednak kiedy dojechali do Łabuń,
coś zaczęło zgrzytać w silniku i samochód stanął. Josep
przez długi
czas próbował go naprawiać, pomimo ostrego mrozu i szalejącego wiatru.
Marusia
w tym czasie siedziała w jego wnętrzu. Mdliło ją i chwytały
dreszcze. Z niepokojem trzymała
się za brzuch. Była przecież brzemienna.
Była świadoma, że przeżywany stres źle może
wpłynąć na mające narodzić
się dziecko, a nawet może przyśpieszyć poród. W tym czasie
Jozep
próbował zatrzymywać przejeżdżające samochody. Stawały tylko z rejestracją
ich
kraju. Wychodzili z nich kierowcy, coś grzebali przy kablach,
świecach, próbowali zapalić
samochód, ale bezskutecznie. Kiwali
głowami, gestykulowali i odjeżdżali. Marusia czuła coraz
większe
zimno. Zmarzły jej nogi, zaczęła odczuwać ból gardła. Tymczasem Josep
podjechał
z zatrzymanym przygodnie rodakiem do mechanika, ale wkrótce
powrócił, gdyż go nie zastał.
Nie mieli innego wyjścia jak tylko
odstawić samochód do warsztatu samochodowego w
Zamościu. Tym bardziej,
że zbliżał się już zmierzch. Przyczepili Ładę do przygodnego
Zaporożca
i zaholowali ją do Zamościa.
Wesołych Świąt!
Reklama
Próbowali znaleźć pomoc w wielu warsztatach, ale większość
z nich była już zamknięta.
W innych tłumaczono im, że jest przecież
Wigilia Bożego Narodzenia, nie ma już
pracowników, którzy mogliby
zająć się zepsutym pojazdem. Wreszcie znalazł się jeden mający
swój warsztat na przedmieściu, który obiecał naprawić Ładę. Jego
wstępne prognozy były
optymistyczne - naprawa samochodu nie potrwa
długo. Wkrótce będą mogli ruszyć w dalszą
drogę. Jednak po odkręceniu
śrub i korpusu silnika okazało się, że uszkodzenie samochodu
jest
większe niż pierwotnie przypuszczał. Jego naprawa będzie bardzo droga
i możliwa
dopiero za parę dni, kiedy skończą się Święta. W sercu
Josepa zapanował niepokój. Na
naprawę będzie musiał przeznaczyć
prawie wszystkie dolary, które ma ze sobą, a może
nawet mu ich
braknie. W pierwszym odruchu chciał opuścić warsztat, ale przecież
nie miał
innego wyjścia, jak tylko pozostawić w nim samochód. Żałował
tylko, że nie wysłał Marusi z
kierowcą, który pomógł holować samochód,
na drugą stronę granicy, gdzie mogłaby się
zatrzymać u krewnych
i czekać na jego powrót. Było już jednak za późno. Kierowca
odjechał.
Josep ustalał ostatnie szczegóły dotyczące ceny i terminu usługi.
Tymczasem
Marusia patrzyła na obejście domu właściciela warsztatu.
Widziała, jak starsze dzieci wnosiły
drzewko świerkowe, a młodsze
co chwila wybiegały szukając, jak się domyśliła, na niebie
pierwszej
gwiazdy. W powietrzu czuła nęcący zapach smażonej ryby oraz inne
miłe zapachy.
Przypomniała sobie, że jeszcze dzisiaj nic nie miała
w ustach. Jej jedynym pragnieniem stało
się, by zjeść coś z tych
smakołyków, które były przyrządzane w mieszkaniu. Niestety, było
to
tylko marzenie. Próbowała ugryźć kanapkę, którą wyciągnęła z
bagażnika, ale nie mogła, bo
okazało się, że zamarzła wraz z wodą,
która się wylała z butelki w czasie, kiedy Josep
szukał narzędzi
do naprawy samochodu. Z uczuciem apatii siadła na tylnym siedzeniu
samochodu. Z odrętwienia przebudził ją piskliwy głos dziewczynki:
- Tatusiu jest pierwsza gwiazdka na niebie, mama mówi,
że siadamy do stołu.
Przynaglony głosem dziecka właściciel warsztatu
zaczął się z nimi szybko żegnać. Josep
łamiącym się głosem prosił
o pomoc. Marusia spojrzała na niego błagalnym wzrokiem.
Skruszony
tymi prośbami oświadczył dobrodusznie, że pomoże im. Podwiezie ich
do centrum,
a tam już sobie poradzą, ponieważ jest tam dużo hoteli.
Do bagażnika jego Forda przerzucili część bagaży. Nie
mieli czasu szukać w bagażniku
wszystkiego, co mogło się im przydać:
dzieci wciąż przynaglały ojca, żeby szybko przychodził
do domu.
Kiedy to nie skutkowało wybiegła zgrabna kobieta, prawdopodobnie
żona, która
udzieliła mężowi ostrej reprymendy, że w tak uroczysty
wieczór zadaje się z jakimiś
przybłędami. Nic też dziwnego, że
wyraźnie przejawiał oznaki zniecierpliwienia. Kiedy wsiedli
do
jego samochodu błyskawicznie ruszył z miejsca, tak że Marika mocno
uderzyła plecami w
siedzenie. Pustymi ulicami dojechali do dużego
placu obok dużego gmachu. Mechanik
pośpiesznie zrzucił ich bagaże.
Zanim wyjechał z grubego portfela wyciągnął wizytówkę,
wręczył
ją Josepowi z wymuszonym uśmiechem, zaprosił do warsztatu za trzy
albo cztery dni.
Kiedy wsiadł do samochodu i miał ruszać, coś sobie
jeszcze przypomniał. Uchylił szybę i z
takim jak poprzedni uśmiechem
rzucił:
- Wesołych Świąt.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Jesteście biedni
Reklama
Jednak przybysze tych słów do końca nie rozumieli i nawet nie
zastanawiali się nad
nimi, bo oto wyszedłszy z ciepłego samochodu
znaleźli się na śniegu i mrozie. Spojrzeli na
siebie z trwogą w
oczach. Po chwili zobaczyli przed sobą snop światła oświetlający
wysoką
wieżę i oboje bez słów, podzieliwszy się bagażami, udali
się w tym kierunku. Marusia po kilku
krokach uczuła zawroty głowy
i szum w uszach. Nic jednak nie mówiła
Josepowi. Powoli szła za nim. Wydawało jej się, że idą
całymi kilometrami, chociaż było
to zaledwie kilkaset metrów. Tak
oto znaleźli się na rynku, w długich podcieniach, naprzeciw
oświetlonej
wieży. Stali długi czas, jak gdyby zahipnotyzowani pięknem wachlarzowych
schodów, sylwetką ratusza, bogatymi attykami przylegających do niego
kamienic, oraz
choinką, rozświetloną dziesiątkami kolorowych lampek.
- Zostań tu Marusiu - powiedział po pewnym czasie cichym
głosem Josep - pójdę się
rozejrzeć za noclegiem.
I poszedł zmęczonym krokiem w poprzek prostokątnego rynku.
Wszedł w jedną ulicę,
następnie drugą, aż wreszcie zobaczył napis "
Hotel". Domyślił się, że będzie można tu
przenocować. Kiedy wszedł
do obszernego holu schludnie ubrana młoda i piękna pani
zmierzyła
go od stóp do głowy i nawet nie pytając go o cel jego przyjścia odpowiedziała,
jak
gdyby od niechcenia: "Nie ma wolnych miejsc, mamy gości z zagranicy"
. Wykręciła się na
piętach i zniknęła na zapleczu. Postał chwilę
i wyszedł. Znowu błądził po krętych
zakamarkach, aż znowu natknął
się na kamienicę z napisem "Hotel i restauracja". Tym razem
na
holu spotkał mężczyznę. Ten okazał się bardziej rozmowny. Z uprzejmością
wysłuchał
opowiadania Josepa o przygodach jakie spotkały ich tego
dnia, o żonie w stanie
błogosławionym i jako człowiek rzeczowy
tłumaczył mu, że ten hotel nie jest na ich kieszeń.
Josep, pomimo,
że dobrze nie rozumiał języka, to jednak domyślał się znaczenia
wypowiadanych słów. Recepcjonista, a może właściciel hotelu, powiedział,
że kilometr albo
dwa jest tani hotel, gdzie nocują podróżni zza
wschodniej granicy. Był tak uprzejmy, że nawet
wyszedł z nim na
dwór, by mu pokazać, w którą stronę mają się udać. Josep zrezygnowany
zaczął iść w kierunku pozostawionej żony, a orientację ułatwiała
mu wysoka wieża.
Zmęczenie dawało znać o sobie. Tymczasem Marusia
z niepokojem czekała na powrót
męża. Czuła się źle w obcym mieście.
Tym bardziej, że dwaj wyrostkowie, którzy pili niedaleko
niej piwo
z puszki, wyśmiewali się z jej dużego brzucha, który ich zadaniem,
mógłby być
perkusją w zespole rockowym. Przechodzący pijany mężczyzna
próbował ją objąć i
pocałować, ale kiedy zobaczył jej duży brzuch,
rzucił jakieś przekleństwo i chwiejnym
krokiem poszedł dalej wzdłuż
podcieni. Przez rynek szybkim krokiem przechodzili pojedynczy
ludzie.
Wkrótce wszelki ruch zamarł. Nagle z mieszkania, które było nad nią
usłyszała
rzewną melodię oraz słowa pieśni: "Cicha noc, święta
noc, pokój niesie ludziom wszem".
Zamknęła oczy i zaczęła marzyć.
Jakże pragnęła znaleźć się w ciepłym mieszkaniu, wśród
swoich,
ogrzać się i umyć. Z marzeń obudził ją sztucznie spokojny głos Josepa:
- Marusiu idziemy!
Ale fajnie, nareszcie jesteście
Poprawiając czapkę mimowolnie dotknęła czoła. Było gorące.
Zrozumiała, że trawi ją
gorączka. Zaniepokoiła się tym, ale od
razu postanowiła nic nie mówić o tym Josepowi, który
jakby przeczuwając
jej problemy zapytał o zdrowie. Siląc się na optymizm odpowiedziała,
że
jest wszystko w porządku.
Josep wziął więcej bagażu niż poprzednio i z wielkim
wysiłkiem szedł we wskazanym
mu w hotelu kierunku. Marusia podążała
za nim. Wyszli z ciągu kamienic i znaleźli się na
szerokiej ulicy.
Przechodzili obok niewysokich kamieniczek i domów jednorodzinnych.
W
mijanych mieszkaniach zobaczyli przez okna ubrane w świecidełka
świerki, suto zastawione
licznymi pokarmami stoły i ludzi dzielących
się cienkim chlebem, ściskających sobie dłonie i
całujących się.
Na wszystkich twarzach malowało się uczucie szczęścia. Szczególnie
radosne były dzieci. Marusia mimowolnie dotknęła swojego brzucha.
Jej dziecko, które
przyjdzie na świat będzie równie szczęśliwe,
jak dzieci które widziała przez szyby - pomyślała.
Josep zauważył,
że w każdym domu na stole są talerze, z których nikt nie je. Jakby
czekały
na gości. Z początku nie zwracał na to uwagi, ale kiedy
usłyszał słowa pieśni śpiewanej w
jednym domu "I my czekamy na
Ciebie, Pana", zrozumiał, że w tych domach czekają na
przybyszów,
prawdopodobnie takich jak oni.
Śmiało nacisnął na dzwonek przy pierwszych lepszych drzwiach.
Z drugiej ich strony
usłyszeli tupot stóp obutych w miękkie pantofle
oraz dziecięcy głos:
- Ale fajnie, nareszcie jesteście. Czekamy na was. -
Spojrzeli na siebie z optymizmem.
Czyżby na nich, biednych wędrowców
wszyscy czekali?
Wkrótce drzwi się otworzyły stanęła w nich wysoka, uśmiechnięta
pani, o pięknych
rysach twarzy, ubrana w długą, czarną suknię.
Za nią stało dwoje roześmianych dzieci,
chłopiec i dziewczynka,
które z zaciekawieniem w oczach patrzyły na przybyszów. Na widok
obcych twarz damy z uśmiechniętej przybrała wyraz surowy:
- Czego? - zapytała krótko.
- Jesteśmy w drodze. Spotkały nas niespodziewane przykre
zdarzenia - tłumaczył
łamiącym się głosem Josep. - Ja sobie jakoś
poradzę, ale proszę, by pani przyjęła do domu
moją brzemienną żonę.
Wystarczy byle jakie miejsce, byle był dach nad głową.
Dama spojrzała z pogardą w oczach na Marusię, swój wzrok
zatrzymała na chwilę na
jej brzuchu i ze złością w głosie powiedziała:
- Jeśli chce się mieć bachory, to trzeba w domu siedzieć,
a nie włóczyć się. To nie
hotel.
Trzasnęła drzwiami i przekręciła gałkę zamku. Za chwilę
zobaczyli ją znowu przez
szybę przy stole, uśmiechniętą i prawdopodobnie
zdającą przy pomocy żywej gestykulacji
sprawozdanie ze spotkania
z nimi.
Zjawa czy anioł
Kiedy odchodzili spod ich okna doleciał ich jeszcze śpiew pieśni: "
Nie było miejsca dla
Ciebie, w Betlejem w żadnej gospodzie i narodziłeś
się Jezu w stajni, ubóstwie i chłodzie".
Marusia mimowolnie zapytała
siebie: "a w jakich warunkach może urodzić się moje
dziecko?".
Josep próbował szczęścia w innych domach. Wszędzie jednak spotykał
się z
odmową, wyrażaną w bardziej lub mniej grzecznym tonie. Po
nieudanych próbach,
zrezygnowany usiadł na podmurówce ogrodzenia.
Objął swoją żonę. Wyczuł, że jej ciało
drży. Przytulił ją jeszcze
mocniej do siebie i ucałował. Zmęczeni, nie wiedzieli jak długo
siedzieli przytuleni do siebie, w bezruchu. Znużenie dawało znak
o sobie. Marusia zaczęła
zasypiać. Josep z jednej strony obawiał
się, by nie zamarzła, a z drugiej chciał, by nieco
odpoczęła. Po
długim czasie w blasku księżyca zobaczył nad sobą twarz staruszki.
Była tak
brzydka i poorana zmarszczkami, że w pierwszym odruchu
wydawało mu się, że stoi przy nim
zjawa. Staruszka przez długi
czas przyglądała się im i kiedy upewniła się, że nie są pijani, a
zwłaszcza gdy zauważyła poważny stan Marusi, z troską w głosie zapytała:
- Co wy tu robicie na takim mrozie? Chodźcie ze mną!
Jej troskliwość wzrosła w momencie kiedy zorientowała
się, że młodzi ludzie są
obcokrajowcami. Wzięła do ręki bagaże
Marusi i kołysząc się jak kaczka poszła przed
siebie. Udali się
za nią. Po jakimś czasie stanęli przed walącą się chałupą, przypominającą
bardziej szopę niż mieszkanie. Staruszka otworzyła opadające z zawiasów
drzwi. Znaleźli się
w dużej, ciemnej izbie. Po jej kątach stały
meble, których nogi już dawno temu zjadły korniki.
Na stole przykrytym
obrusem, któremu daleko było do białości, stały trzy wyszczerbione
talerze oraz wykrzywione, aluminiowe łyżki. Staruszka kazała się
im rozbierać i usiąść do
stołu. Zaczęła dziękować im, że przybyli
do jej skromnego domu. Bo przecież w ten wieczór
nie można samemu
spożywać wieczerzy. Czekała na gości, bo "gość w dom, Bóg w dom".
Patrzyli na nią z niedowierzaniem. Wydawało im się, że śnią. Zanim
usiedli do stołu staruszka
przeżegnała się, wzięła do ręki opłatek
i prosiła o połamanie się z nią. "Na szczęście, na
zdrowie, starego
roku dożyć, nowego doczekać" - mówiła wzruszona. Później siedli do
stołu i
łapczywie jedli śledzie, kapustę z grochem, kluski z makiem.
Staruszka przepraszała za
skromny poczęstunek. Nic z tego nie rozumieli.
Ze stojącego na szafie starego radia słyszeli
cichy, chrapliwy
głos pieśni. Marusia zrozumiała słowa: "Opuściłeś śliczne niebo,
obrałeś
barłogi".
Dzwońcie po pogotowie
Staruszka usilnie prosiła, by zostali u niej na nocleg. Co
więcej, nie czekając na
odpowiedź zaczęła ścielić łoże. Bez trudu
można było zauważyć, że powłoka pierzyny i
prześcieradło dawno
temu miały kontakt z wodą. Dopiero teraz poczuli, że w mieszkaniu
jest
przejmujące zimno. Staruszka kazała się im położyć do łóżka,
a sama szykowała sobie
posłanie ze szmat w kącie. Josep wkrótce
po położeniu się do łóżka zasnął i zaczął słodko
chrapać. Obudził
go przeraźliwy głos Marusi: rodzę. Zerwał się na równe nogi, a za
nim
staruszka.
- Pobiegnę do sąsiadki zadzwonić po pogotowie - rzekła.
Zarzuciła na siebie jakieś
palto i zniknęła za drzwiami. Ledwie
wróciła do chałupy, gdy na podwórze zajechała na
przeraźliwym sygnale
karetka pogotowia. Do izby wpadł lekarz i dwóch sanitariuszy z
noszami. Lekarz obejrzał Marusię i krzyknął:
- Poród dobiega końca. Nie ma co jechać do szpitala.
Trzeba na miejsce przywieść
pielęgniarkę. Dziecko głośnym krzykiem
witało świat.
- Urodził się syn - rzucił zdawkowo lekarz i zaczął rozmawiać
ze staruszką nad
możliwościami umycia dzieciaka. Marusia w tym
momencie usłyszała śpiew, prawdopodobnie
z radia: "Bóg się rodzi,
moc truchleje, Pan niebiosów obnażony". Kiedy lekarz wychodził z
chałupy wydawało mu się, że gwiazdy na niebie zniżyły się, a szczególnie
jedna z nich
zdawała się tkwić tuż nad kalenicą domu. Z pobliskiego
kościoła, doleciał go śpiew: "Wśród
nocnej ciszy, głos się rozchodzi.
Wstańcie pasterze Bóg wam się rodzi". Zaraz potem, jakby z
zaświatów,
zaczął brzmieć przy głośnym akompaniamencie organów, śpiew, jak gdyby
potężnych chórów anielskich, wzmocniony przez nocną ciszę: "Chwała
na wysokości Bogu a
na ziemi pokój ludziom dobrej woli". Wkrótce
przybyła pielęgniarka z fachową pomocą oraz
medykamentami.
Josep, Marusia oraz dzieciątko zostali w gościnnej chałupie
kilka tygodni. Ubodzy
sąsiedzi staruszki przynosili prezenty dziecku
oraz jego matce: odzież, mleko, zabawki,
wszystko co było pod ręką.
Odwiedzili ich też trzej dystyngowani mężczyźni, którzy o dziwnym
porodzie dowiedzieli się przypadkowo od lekarza z pogotowia: ordynator
jednego z oddziałów
szpitala, biznesmen oraz profesor z liceum.
Ofiarowali im też stosowne do ich zamożności
prezenty. Jedynie
sąsiadka, mieszkająca po przeciwnej stronie ulicy, nazywana Herod-babą,
kiedy dowiedziała się o przyjściu na świat dziecka ze złością zawołała:
- Po co to przyszło na świat! Jej opinię podzielał także
wnuk z grupą swych kolegów,
należących do jakieś bliżej niezidentyfikowanej
grupy, a może nawet sekty. Zamierzali nawet
obrzucić dom staruszki
kamieniami, ale jakieś nadzwyczajna moc udaremniła im te zamiary,
a
także trzy psy - przybłędy: Matondo, Reks i Bonzo, które nie
wiedzieć dlaczego, od momentu
porodu nie opuszczały posesji staruszki,
broniąc skutecznie do niej dostępu. Później nasi
bohaterowie nie
bez przeszkód wrócili do swojego kraju, a dziecko rosło i doskonale
się
rozwijało. Marusia zachowywała wszystkie wspomnienia w swoim
sercu. Tak naprawdę, to
do końca nie rozumiała wydarzeń tamtej
nocy. Mówiła o nich tylko zaufanym ludziom. Dzięki
temu mogliśmy
również my poznać ten epizod z życia jej rodziny.