MAGDALENA KOZIEŁ: - Czy pamiętasz swój pierwszy występ przed publicznością?
DARIUSZ KAMYS: - Pierwszy raz wystąpiłem publicznie mieszkając we wsi Suchy Dąb, gdzie przeżyłem swoje dzieciństwo. Dyrektor szkoły (pamiętam, że się nazywał Kot) wymyślił, żebym ja, rozpoczynając dopiero naukę w szkole, zaśpiewał piosenkę w języku esperanto. Trzeba dodać, że esperanto było wówczas szalenie modne. Ja ją zaśpiewałem. Do dzisiaj nie wiem, o czym jest ta piosenka, ale pamiętam słowa. Mogę ją zaśpiewać nawet w nocy.
- W jaki sposób odkryłeś w sobie powołanie do tak specyficznej sztuki aktorskiej, jaką jest kabaret?
- Zew poczułem bardziej w kierunku rozśmieszania niż aktorstwa. Już w średniej szkole próbowałem robić coś ponad to, co się wymagało. Szukałem ujścia swojej aktywności. Z kolegą stwierdziliśmy, że w liceum nic się nie dzieje i postanowiliśmy wybrać samorząd. Pełni dobrych chęci nagłośniliśmy całą sprawę. Odbyły się wybory i wygraliśmy je. Ludzie wybrali nas dla świętego spokoju. Pogodziliśmy się z tym i faktycznie coś próbowaliśmy w tej szkole robić z humorem. Bardzo lubię się śmiać, jestem z natury wesołym człowiekiem i lubię rozśmieszać innych.
- Jak wygląda Twoja codzienność, czy jesteś w niej tak samo śmieszny jak na scenie?
- Myślę, że tak. Moja żona momentami wolałaby, żebym był trochę poważniejszy. Przyznam się, że podjąłem kilka prób, ale nieudanych i stwierdziłem, że nie jest mi dane zachowywać się inaczej niż jak Pan Bóg mnie stworzył. Poza tym, z tego co widzę, tylko czasami może być to uciążliwe, a na co dzień w otoczeniu, w którym się obracam i ludziom, z którymi przebywam to się podoba. Wszyscy się śmiejemy i jest fajnie.
- Twoje pierwsze oficjalne wystąpienie na scenie kabaretowej...
- Wszystko zaczęło się na studiach, kiedy przyszedłem na WSP do Zielonej Góry. Jestem KO-wcem z wykształcenia. Na II roku znowu naszła mnie nieprzeparta chęć aktywności. Trafiliśmy do takiego klubu studenckiego, w którym kierownik miał jakieś zobowiązania i obiecał występ kabaretowy. Wcześniej miał jakiś kabarecik studencki i nauczył nas swoich tekstów. Pojechaliśmy do klubu "Uśmiech", który był kiedyś na Morelowej. Okazało się, że ludzie się śmiali i ludziom się podobało. My byliśmy bardzo zafrasowani. Z kolegą, z którym mieszkałem w pokoju, z Krzyśkiem Langerem pomyśleliśmy, że może warto spróbować robić kabaret. Premiery naszych programów powstawały przez jedną noc, oparte na wygłupie. Ludziom tak niewiele było trzeba, żeby się śmiać. Mieliśmy radochę, że robimy coś, co się ludziom podoba, co ich cieszy. To było takie okazjonalne. Przełom nastąpił, kiedy zgłosiliśmy się na pierwszą edycję Krakowskiego Festiwalu Kabaretów Amatorskich " PAKA" w 1985 r. Na eliminacjach dostaliśmy się do finału, na który pojechaliśmy już jako kabaret "Potem". Był z nami Władek Sikora, który jest spiritus movens zielonogórskiego środowiska kabaretowego. Dostaliśmy wyróżnienie za skecz. Sikor dostał nagrodę indywidualną za największą masę wdzięku. Otrzymał potężnych rozmiarów gomółkę sera żółtego. Obżarliśmy się tym serem strasznie. Wpisaliśmy się wtedy w kronikę, po pewnym czasie kłóciliśmy się nawet, kto to napisał. Okazało się potem, że ja. Treść zapisu była taka, że w przyszłym roku przyjeżdżamy i wygrywamy. Faktycznie tak się stało. Czego nam nie brakowało w "Potemach", to tego, że to, co robimy, jest po prostu świetne i że warto. W jakiś sposób bardzo nam pomogli jurorzy, którzy nas oceniali - Młynarski i Federowicz. Nasz program był wtedy nierówny, obok genialnych skeczy np. parodii niemego kina były numery bardzo złe i do dzisiaj się śmiejemy, że mogliśmy coś takiego napisać.
- Jak byś podsumował ten "Potemowski" czas?
- Super. Jestem wdzięczny Panu Bogu, że dał mi takie doświadczenie. To jest niesamowita rzecz, kiedy człowiek ma jakąś pasję i robi to z sukcesami. Naprawdę byliśmy rozpieszczani przez publiczność. Choć nigdy nie traktowaliśmy tego jako sposobu na zrobienie fortuny. Jest to całe bogactwo przeżyć, poznanych ludzi, zrobionych rzeczy i przede wszystkim świadomość, że to się naprawdę wielu ludziom podoba. Czasami mija mnie ktoś na ulicy i uśmiech od ucha do ucha, mówi cześć i wiadomo o co chodzi.
- Wydaje mi się, że sztuką jest stworzenie kabaretu, który nie bazuje na wyśmiewaniu konkretnych osób, ani polityki...
- Na początku szliśmy tropem obowiązujących kanonów, były to lata 80. Atmosfera sprzyjała kabaretowi politycznemu. Wyglądało to tak, że wychodziło dwóch panów do mikrofonu i omawiało sytuację polityczną. Próbowaliśmy coś takiego robić, ale po pierwsze - nie wychodziło nam, a po wtóre - nas samych za bardzo to nie śmieszyło. Bardziej nas cieszyło kreowanie własnej rzeczywistości niż omawianie już istniejącej. Nie oszukujmy się, już z praktycznego punktu widzenia nasze programy są ponadczasowe. Te sprzed wielu lat mogą być zagrane teraz i będą zrozumiałe. To jest humor sam w sobie, to jest forma, która nie rodzi barier i jest prosta w odczycie. Wyjdzie na to, że się chwalę, ale trudno. Z "Potem" otworzyliśmy w jakiś sposób nowy kierunek w kabarecie, którym poszło wiele kabaretów. Żeby robić kabaret polityczny na poziomie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, trzeba mieć naprawdę klasę, na to może pozwolić sobie Jacek Federowicz czy Stanisław Tym.
- Ile trwa przygotowanie jednego programu?
- To zależy. W "Potemach" mieliśmy taką technikę, że co roku robiliśmy nowy program, czyli co roku była premiera. Można powiedzieć, że skoro istnieliśmy piętnaście lat, to stworzyliśmy mniej więcej piętnaście programów. Teraz w kabarecie Hi-Fi mamy na razie jeden program i przygotowujemy drugi.
- Jak się rozpoczęła Twoja współpraca z Grzegorzem Halamą, z którym tworzycie Hi-Fi?
- Kiedy zobaczyłem po raz pierwszy Grześka bardzo mnie wkurzał. Było to kiedyś na "PACE". Grzesiek występował w kabarecie " Bez oparcia" i zupełnie mi się nie podobało to, co oni robią. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że ja będę z nim kiedyś robił kabaret, to nie uwierzyłbym. Po pewnym czasie ten kabaret Grześka się rozpadł. W pewnym momencie przyjechał do Zielonej Góry. Mieszkaliśmy blisko siebie i zaczęliśmy biegać. Mieliśmy dwie pary rękawic bokserskich. To był czas, kiedy zapadła decyzja rozwiązania kabaretu "Potem". Z Grześkiem bardzo dobrze się rozumieliśmy, stworzyliśmy kilka rzeczy, które okazały się fajne. Później dołączyła do nas Dorota. Grzesiek się zakochał. Dorota przyjechała do Zielonej Góry, wzięli ślub.
- Wasze występowanie w programie "Drzwi otwarte" ( niedziela, godz. 12.00. TVP 1), a także Twoja przynależność do wspólnoty " Przebudzenie" w parafii pw. św. Jadwigi sugeruje, że rzeczywistość wiary nie jest ci obca.
- Ja cały czas myślę, w jaki sposób znaleźć przełożenie
treści religijnych. Jest to trudne, bo język kabaretowy polega na
krzywieniu jakiejś rzeczywistości, na łamaniu schematów, na ośmieszaniu.
Jest to grząski teren w kontekście wiary, w kontekście Pana Boga.
Chciałem coś zrobić i stąd nasza obecność w "Otwartych drzwiach".
Dla mnie miało duże znaczenie świadectwo innych osób, które zna się
z np. telewizji. Nagle człowiek dowiaduje się, że ten ktoś jest głęboko
wierzący, że kroczy przez życie z Bogiem. To jest super sprawa. Dla
mnie mocnym świadectwem jest świadectwo środowiska rockowego: Litza,
Malejonek, Budzy...
Z programem "Otwarte drzwi" mamy problem. W tym czasie
jest Anioł Pański, jest Ojciec Święty i jest to absolutnie poważna
sprawa. Dochodziło tutaj do pewnego zderzenia, bo w tym kontekście
nagle występuje kabaret. Starsza część widzów miała problem z zaakceptowaniem
tego. Dlatego na razie rozstaliśmy się z tym programem. Myślimy o
jakiejś innej formie. Być może znajdzie się okazja i redakcja katolicka
stworzy np. katolicki program rozrywkowy. Tutaj mógłby spotkać się
świat kabaretu, bo w tym środowisku ludzi nawróconych, wierzących
jest sporo.
- Co Wam daje, Tobie i Twojej żonie, obecność we wspólnocie?
- Myślę, że każdemu człowiekowi wspólnota jest potrzebna. Wynika to z samego kerygmatu. Człowiek sam nie jest w stanie się utrzymać. Udaje się to dzięki ludziom, z którymi przebywamy, modlimy się, wspólnie przeżywamy wiarę. To jest rzeczywistość, która pozwala nam utrzymać się na wysokim poziomie duchowości. Jest po prostu konieczna, zwłaszcza dla mnie. W moim zawodzie podlegam stałym rozproszeniom, wyjeżdżając, przebywając w różnych środowiskach i warunkach. Dlatego dla mnie obecność na spotkaniu modlitewnym naszej wspólnoty jest bardzo ważne.
- Można cię spotkać na wielu imprezach ewangelizacyjnych w Zielonej Górze.
- Staram się nie zamykać. Wierzę, że Pan Bóg popycha mnie w tym kierunku ewangelizacji. Jeżeli mogę w jakiś sposób pomóc, to chętnie to robię. W naszej wspólnocie jestem w grupie muzycznej, gram na kongach. Jeżeli mogę tym służyć, to robię to bardzo chętnie. Gdy było Winobranie, to jak wszedłem na scenę, to nie mogłem zejść.
- Nigdy nie miałeś ochoty wyjechać stąd, np. do Warszawy, czy Karkowa?
- Do Warszawy nigdy. W każde inne miejsce tylko nie tam. Nie lubię Warszawy. Myślę, że jeżeli miałbym gdzieś wyjechać i mieszkać poza Zieloną Górą, to mógłby to być ewentualnie Kraków lub Gdańsk, niedaleko niego się wychowałem, dlatego jest dla mnie ważny i bliski. Raczej jednak nie planuję przeprowadzki, bo przylgnąłem do Zielonej Góry. Niektórzy czasem mówią, że to prowincjonalne miasto. Ja się cieszę, bo w zasadzie nam kabareciarzom udało się udowodnić, że to nie jest kwestia prowincjonalizmu. Prowincję nosimy w sobie. Jeżeli człowiek myśli szeroko i otwarcie, nie czuje się gorszy, bo wierzy w to, co robi, to nie ma z prowincją problemu.
- Nad czym ostatnio pracujecie i gdzie będzie można Was zobaczyć?
- Dla Telewizji Regionalnej robimy program "Kabarety nieroby". Poza tym przygotowywaliśmy ostatnio wspomnienia ze Stanisławem Tymem, z okazji dziesięciolecia pracy twórczej Zbigniewa Jujki. Jeżeli chodzi o Hi-Fi to najbliższy występ mamy w Kielcach, Łodzi.
- Dziękuję za rozmowę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu