Ojciec kard. Kazimierza Świątka pochodził z Włoszczowej, z zachodniej Kielecczyzny. Matka była wilnianką. Tak to się wtedy dość często zdarzało. Ojciec służył w carskiej armii i z całą rodziną znalazł się w miejscowości Walk. A były to lata, kiedy Polaków spotykało się w trzech armiach, w wojskach zaborców. Polacy dobrze wiedzieli, że tylko na drodze walki zbrojnej będzie można wywalczyć i wolność, i niepodległość. Ale jak się do tego przygotować, skoro zaborcze armie zabiegały jedynie o to, aby Polacy służący w ich szeregach jak najszybciej zapominali o Polsce, o wolności? Polscy działacze niepodległościowi dobrze wiedzieli, że nasze wojsko będzie niezbędne, i to w samym momencie odzyskiwania niezależności, zwłaszcza jeśli do wyzwolenia dojdzie na drodze innej niż walka zbrojna.
Reklama
I to właśnie był motyw, który sprawiał, że wielu naszych rodaków stosunkowo chętnie wstępowało do armii zaborczych, głównie z myślą, że takie wyszkolenie będzie dla nich bardzo przydatne w przyszłości. Przypomnijmy powstanie styczniowe: to były podpułkownik armii carskiej Romuald Traugutt został prezesem Rządu Narodowego i w końcu dyktatorem powstania. Z czymś podobnym spotykamy się w życiorysie św. Rafała Józefa Kalinowskiego, który jako oficer zwolnił się ze służby wojskowej w carskiej armii i przystąpił do powstania. Wzięty do niewoli został skazany na śmierć, ale dzięki usilnym staraniom wyrok ten zamieniono na zesłanie na Sybir.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Spotkanie z ojcem
Dlatego nie ma co się dziwić, że ktoś z Kongresówki służył w armii rosyjskiej, znalazł sobie małżonkę na Wileńszczyźnie i będąc w armii, mieszkał na terenie Estonii.
Tam to urodził się przyszły kardynał, a miało to miejsce 21 października 1914 r. Najprawdopodobniej nigdy swego ojca nie widział. Jednakże w końcu go spotkał – na cmentarzu Na Rossie. Dziwne to były okoliczności. Jako kardynał nawiedził Wilno, miasto drogie nam wszystkim. „Miłe miasto”, jak je nazywał marszałek Józef Piłsudski. To nie było jego pierwsze spotkanie z Rossą, ale wtedy kard. Świątek pierwszy raz postanowił przejść przed wszystkimi grobami legionistów, aby odczytać ich nazwiska, daty śmierci. Te groby otaczają miejsce pochówku matki pierwszego naczelnika wskrzeszonej Polski, gdzie stosownie do jego woli umieszczono także jego serce. I gdy tak odczytywał nagrobne napisy, Kardynał natrafił na imię i nazwisko swojego ojca. Zaskoczenie było ogromne.
Trudno nam nawet wyobrazić sobie, jak przeżył to odkrycie, to swoje pierwsze spotkanie z ojcem. Ten fakt zapadł mu głęboko w pamięć i serce. Samo odkrycie ojcowskiego grobu, i to po wielu latach, to coś wyjątkowego. Mógł się też przekonać, że jego ojciec walczył po słusznej stronie. Przeszedł z armii carskiej do Legionów Piłsudskiego.
Reklama
To było szczególne przeżycie. Wielki duchowy wstrząs. I to dyskretne poczucie dumy, dumy z własnego ojca. Wiemy, co to znaczy dla każdej i każdego z nas. Tę dumę widać było w samym sposobie dzielenia się tą wiadomością. A przecież, nie zapominajmy, Kardynał był wspaniałym mówcą. Pamiętając wreszcie o jego patriotyzmie, możemy sobie wyobrazić, czym było dlań to spotkanie. Bogu niech będą dzięki!
Polskę miał w sobie
Przytaczam ten fakt, gdyż kard. Kazimierz Świątek miał zwyczaj, aby przy różnych wystąpieniach, także w kazaniach, choćby delikatnie, ale w jakiś sposób nawiązać do Polski. Często w jego opowiadaniach powracała Workuta. Mówił o niej w roku 1991 w Watykanie wobec Jana Pawła II, podczas pierwszego synodu biskupów poświęconego Europie. To tam ciała zmarłych więźniów umieszczano pod kolejowymi torami. Dziesięć lat przebywał w sowieckiej niewoli. Do Workuty powracał w swoich wypowiedziach. Wspominał m.in. o tym, jak pewnego razu zmęczeni więźniowie, korzystając z nieobecności strażników, usiedli na kupce podkładów kolejowych. Udało im się też rozpalić maleńkie ognisko. Była zima. Śniegu pełno, sople zwisały w pobliżu ogniska. I w pewnym momencie zaczęły się topić, wskutek czego pojawiły się małe strużki. Zmęczeni więźniowie milczeli. Aż ks. Świątek, zamyślony, postawił pytanie: Jak tam, w Polsce, Wisła płynie? Odpowiedzi nie było. Zabrakło słów. Ale w oczach pojawiły się łzy.
Reklama
To wyznanie ks. Świątka jest bardzo zastanawiające, ponieważ nie ma pewności, czy był on wcześniej nad Wisłą, czy w dwudziestoleciu międzywojennym miał ku temu okazję. Ale on Polskę miał w sobie. I to było najważniejsze, gdyż do Rzeczypospolitej razem z matką przeniósł się dopiero w roku 1922. Zamieszkali w Baranowiczach, u krewnych ze strony znajomych matki. Potem należało pokończyć szkoły, wstąpić do seminarium duchownego w Pińsku. W roku 1938, tuż po otrzymaniu święceń kapłańskich, przyszły kardynał otrzymał nominację na wikarego w Prużanie. Podczas pierwszej okupacji sowieckiej został uwięziony, z perspektywą otrzymania bardzo surowego wyroku. Uderzenie hitlerowców na sojusznika sprawiło, że odzyskał wolność. Powrócił do Prużany.
Niespodziewany gość
Trudnych sytuacji nie brakowało, ale on nie tracił humoru, pogody ani ducha. Towarzyszyły mu optymizm i wyjątkowo silna nadzieja. Choć możliwości kapłańskiego posługiwania były ograniczone, nie zniechęcał się. Wiedział, że musi być ostrożny. Kontrolował sam siebie i z dużą roztropnością podchodził do kontaktów z otoczeniem.
Reklama
Już w roku 1944, kiedy wojska radzieckie wkroczyły na Polesie, jako proboszcz przeżył niecodzienne spotkanie. Nocą bowiem odwiedził go nieoczekiwany gość, a był nim radziecki podoficer. Ksiądz przeraził się, gdy zobaczył go w drzwiach. Wiedział, że kiedy Sowieci przychodzili, to po to, aby zabierać ludzi na wywózki do łagrów, przede wszystkim tych usytuowanych na Syberii. Ale – jakby o wszystkim zapomniawszy – zaprosił gościa do środka. A ten wyjawił motyw swego wtargnięcia. Wyznał, że jego ojciec, który służył na Syberii jeszcze w armii carskiej, opowiadał o spotkaniach z katolickim księdzem. Mówił o tym z dużą sympatią. I dlatego on, gdy tylko przybył na tereny Rzeczypospolitej i dowiedział się, że w pobliżu jest katolicki kapłan, postanowił złożyć mu wizytę. Chciał się przekonać, czy ojciec mówił prawdę. Oczywiście, od tamtej chwili rozmowa potoczyła się żywiej i zupełnie po innych torach. Przy pożegnaniu obiecano sobie kolejne spotkanie. Niestety, szybko do niego nie doszło. Oficer wyruszył na Berlin, a ks. Kazimierza wywieziono do łagrów. Wówczas właśnie przebywał we wspomnianej wcześniej Workucie. Warunki były straszne – przecież to nieludzka ziemia – a skutki wyniszczającej wojny widoczne na każdym kroku. Więzień wszakże trwał. Miał modlitwę, a w sercu dawała o sobie znać żołnierska krew, legionowa, po ojcu.
Przeżył to wszystko, a trwało to niemal dziesięć lat. Powrócił na Białoruś 16 lipca 1954 r., w święto Matki Bożej Szkaplerznej. Szkaplerz zaś, ofiarowany mu przez matkę, był z nim zawsze i wszędzie.
Po śmierci Stalina zaczęło się nieco zmieniać. Do wolności było daleko, ale szparami dochodziło świeże powietrze. I z Polski Ludowej ktoś od czasu do czasu dawał o sobie znać. Co więcej, wypada przypomnieć, że po pewnych staraniach ks. Świątek objął opuszczoną parafię w Pińsku, katedralną. Miał blisko doczesne szczątki sługi Bożego bp. Zygmunta Łozińskiego i jedynie to dodawało mu sił. Znał miejsce, gdzie została ukryta trumna z ciałem świątobliwego pasterza, i często to miejsce odwiedzał nocą. I rozmawiał z Biskupem. Umacniał się. A dniami pracował.
Należy także zauważyć, że Ksiądz Kazimierz był wielkim wizjonerem. To pomagało mu również w przetrwaniu najgorszych sytuacji. Jak biblijni prorocy ze szczególną mocą ducha patrzył na Kościół. Natomiast obecność kilkunastu kapłanów, którzy przetrwali w takich samych warunkach, umacniała jego wiarę, była rzeczywiście wielkim darem nieba.
Pan Jezus dłużej tutaj będzie...
Reklama
W Pińsku doszło do dalszych spotkań ze wspomnianym wcześniej sowieckim oficerem. W międzyczasie awansował i otrzymał stanowisko dowódcy garnizonu pińskiego. Odnalazł Księdza Proboszcza. Od czasu do czasu był gościem na wyjątkowo skromnej plebanii. Przez Związek Radziecki szło coś nowego. Wciąż nie była to wolność, niemniej jednak rozmawiać można było głośniej. Przy okazji jednych z odwiedzin oficer zaproponował Księdzu, że jego żołnierze mogliby pomalować na nowo postument, na którym stała figura Pana Jezusa. Otrzymali bowiem czerwoną farbę i mieli odnawiać postumenty pod pomnikami Lenina oraz Stalina. Tego było jednak za dużo jak na cierpliwość ks. Kazimierza. Żachnął się nieco i odmówiwszy, z lekką złością tłumaczył, że jego Pan Jezus na zniszczonym postumencie dłużej tutaj będzie trwał niż pomniki sowieckich wodzów. Dowódca jakoś to przyjął, chociaż zapamiętał sobie wypowiedź gospodarza.
Dni mijały. Pewnej nocy Ksiądz usłyszał dobijanie się do drzwi wejściowych, przed którymi dostrzegł dowódcę garnizonu. Nieco wystraszony otworzył je i zapytał, co się stało, że o tej porze gość przybywa. Oficer nie słuchał, co mówi Proboszcz, jedynie gwałtownie zapytał: „Skąd żeś ty to wiedział?”. I tak wciąż to powtarzał. A Ksiądz próbował przebić się przez to gadanie i dowiedzieć się, o co chodzi. W końcu dowódca nieco się uspokoił i wyjaśnił, że tej nocy, zaledwie minuty temu, otrzymał telegraficznie rozkaz od swego zwierzchnika, aby natychmiast usunąć pomnik Stalina. Skąd więc Ksiądz wiedział o tym, skoro jakiś czas temu nie chciał się zgodzić na pomalowanie postumentu Chrystusa i z taką pewnością twierdził, że ten będzie stał dłużej?
Ksiądz na wszelkie sposoby starał się wytłumaczyć, że nie miał żadnej informacji o rozkazie, który dotarł do garnizonu. Że tak się nieraz mówi, jakby dla spokoju. Oficer nie dał się przekonać. A już tuż przed odejściem, w zamyśleniu, przyznał: „Wot, Watykan to gosudarstwo niewielikoje, ale balszoj szpionaż”.
Na szczęście ta rozmowa nie pociągnęła za sobą żadnych konsekwencji. Pozostała jednak w pamięci późniejszego kardynała, który wierny swojemu zwyczajowi, każdego wieczoru, gdy katedra była już zamknięta, szedł na rozmowę do Pana Jezusa, którą prowadził przez tłumacza. Tym tłumaczem był zawsze sługa Boży bp Zygmunt Łoziński. Tak było też w pierwszych dniach czerwca, gdy został mianowany metropolitą mińsko-mohylewskim. To samo powtórzyło się 21 października 1994 r., kiedy został włączony do Kolegium Kardynalskiego.
Ostatni taki dialog miał miejsce chyba tuż przed 21 lipca 2011 r. Tego dnia bowiem pozostawił Ksiądz Kardynał Pińsk, Białoruś i ukochaną Polskę i udał się na stałe do domu Ojca, na spotkanie z Matką Najświętszą, z Janem Pawłem II i z wielką rzeszą tych wszystkich, którzy zostali oczyszczeni we krwi Baranka. Nie musi już martwić się o czas, spokojnie, bez pośpiechu może opowiadać o całej swojej ziemskiej wędrówce. Nie była ona krótka, ale była udana, a nawet szczęśliwa, wbrew zakusom złego. Co więcej – stała się błogosławiona, ponieważ dobiegła kresu tam, gdzie powinna, i wtedy, kiedy było najlepiej i gdy zakończyć się powinna.