ANNA WYSZYŃSKA: - Święta Bożego Narodzenia to także czas rodzinnych spotkań i wspomnień. W czasie wojny walczył Pan w oddziale partyzanckim Armii Krajowej Komendy Leśnej "Buk". Czy pamięta Pan Boże Narodzenie z partyzanckich czasów i leśną Wigilię?
ZYGFRYD ROGACZ: - Nie sposób zapomnieć mroźnej Wigilii 1943 r.Od listopada trzymał ostry mróz, śnieg skrzypiał pod butami, leśne trakty były zasypane. Byłem wtedy w partyzanckim oddziale " Andrzeja", który funkcjonował w lasach niedaleko wsi Rędziny, w pobliżu drogi z Żytna do Kobiel Wielkich. Nasz obóz zamykał się trójkątem bunkrów wykopanych głęboko w ziemi, wykładanych grubymi palami. Dachy przykrywała metrowa warstwa piachu i darni. Okoliczne rozlewiska dawały doskonałe zabezpieczenie. Byłem najmłodszy w oddziale, nosiłem pseudonim "Marynarz". Bożego Narodzenia i Wiglii zawsze wyczekuje się z radością. Wtedy czekaliśmy nie tylko z radością, ale i z wielką nadzieją, bo wbrew niemieckiej propagandzie zewsząd po kryjomu docierały do nas informacje o niemieckich klęskach na różnych frontach. W dniu wigilijnym zwiększyło się krzątanie, czyszczenie broni i mundurów. Poszły w ruch żelazka na duszę, węgiel. Dziewczęta z organizacji bardzo starały się, by z naszych sfatygowanych mundurów zrobić przyodziewek godny tak wielkiego święta i gości, którzy mieli wraz z nami obchodzić leśną Wigilię.
- Jakich gości spodziewał się Wasz oddział?
- Mieli przyjechać przedstawiciele wyższych władz wojskowych, delegacje sąsiednich oddziałów partyzanckich, przedstawiciele organizacji terenowych. Wiedzieliśmy, że Pasterkę w lesie odprawi dla nas współpracujący z partyzantką ksiądz "Burza". Spodziewaliśmy się, że będzie uroczyście. Tymczasem zostałem wezwany do komendanta i otrzymałem rozkaz, że muszę jak najszybciej dostarczyć broń do sąsiednich majątków Przyborów, Jasień i Włynice. Potem miałem wrócić do naszego obozu, wziąć konie i pojechać po księdza "Burzę", by dotarł do obozu zanim na niebie pojawi się pierwsza gwiazda. Niebezpieczny ładunek zapakowałem do plecaka, przykrywając go świątecznymi plackami, i wsiadłem na rower. Jechałem szybko, bez problemów dostarczyłem broń do Przyborowa i do Jasienia. Słońce zaczęło się już chylić ku zachodowi, więc postanowiłem jechać na skróty, przez wieś Chrostową. Mój ojciec był tam leśniczym, więc znałem te tereny jak własną kieszeń. Minąłem las i pole, ale kiedy wjechałem do wsi, poczułem, jakby gorące płomienie przeleciały mi po plecach. W zagrodzie sołtysa zobaczyłem niemieckich żandarmów, którzy bili jakiegoś chłopa za zbyt opieszałe wywiązywanie się z dostaw kontyngentowych. Przez chwilę łudziłem się, że mnie nie zauważą, ale zaraz usłyszałem "halt!" i długą serię z automatu, która odłupała wióry ze stojącego nieopodal krzyża.
- W takiej sytuacji, mając broń i radiostację w plecaku, można się jedynie polecić Bożej opiece...
- Jestem pewien, że bez Bożej pomocy nie wyszedłbym cało z tej opresji. Trzej Niemcy podeszli bliżej i zatrzymali mnie. Zsiadłem z roweru, zaczęła się rewizja. Nagle ktoś ich zawołał. Żandarmii odwrócili się i zaczęli iść z powrotem w kierunku zagrody sołtysa. Miałem przy sobie broń i przez mgnienie oka zastanawiałem się, czy jej użyć, bowiem w razie znalezienia radiostacji i aresztowania groziły mi tortury. Wolałem zginąć po żołniersku, w walce, z bronią w ręku. Ale postanowiłem wykorzystać sytuację. Udając, że jest już po rewizji, zacząłem, jak gdyby nigdy nic, zbierać rzeczy do plecaka. Bardzo spokojnie wsiadłem na rower i odjechałem. Dobrze wykorzystałem ten moment, bowiem po chwili żandarmi, którzy mnie rewidowali, odwrócili się i podnieśli krzyk. Ktoś zaczął strzelać, ale ja byłem już za daleko. Rzuciłem rower w śnieg, przeskoczyłem płot i wpadłem między zagrody. Tyłami zabudowań doszedłem do lasu, gdzie poczułem się bezpiecznie.
- Jaki był powrót do obozu?
- Postanowiłem nie iść już do Włynic, tylko jak najszybciej zameldować mojemu komendantowi o zajściu. Był on trochę zaskoczony, bo wcześniej zapewniano nas, że drogi są bezpieczne. Dla zbadania sytuacji rozesłał patrole po okolicy. Mnie natomiast polecił pojechać saniami po księdza. Mieliśmy dobre konie (była to zdobycz wojenna na żandarmerii gidelskiej), ale i tak do wsi Kobiele Wielkie dotarłem dopiero po zmierzchu. We wsi znajdował się garnizon własowców pod komendą niemieckiego kapitana. Młodzi, którzy nie pamiętają tamtych czasów, powinni wiedzieć, że własowcy to byli żołnierze radzieccy wzięci do niewoli i wcieleni do wojska niemieckiego. Na siedzibę w Kobielach obrali sobie pałac hrabiny Sobańskiej. Bałem się spotkania z nimi, bo byli agresywni, gorsi od rodowitych Niemców. Szczęśliwie jednak dojechałem na plebanię. Ksiądz czekał już na mnie, wsiadł do sań, krzyknął "no to z Bogiem!" i ruszyliśmy. W czasie drogi przeżyłem chwilę zaskoczenia, kiedy ksiądz wspomniał w rozmowie, że jest wikarym w parafii w Kobielach. Wydawało mi się, że ksiądz "Burza" jest proboszczem, ale nie zastanawiałam się nad tym, bo chciałem, po trudnych przeżyciach tego dnia jak najszybciej znaleźć się w obozie. Kiedy minęliśmy pierwszy posterunek i kapral "Uchwyt" zaprezentował broń, zdumiony ksiądz zawołał: "A gdzież tyś mnie, duszko, przywiózł? To ja z Panem Bogiem do chorego miałem jechać". Byłem strapiony tą pomyłką i zacząłem się tłumaczyć, ale ksiądz nie czynił mi wyrzutów. Wręcz przeciwnie, powiedział: "Skoro Pan Bóg tak zrządził, to tu zostaję, choćby to miała być moja ostatnia posługa. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach nie myślałem, że przyjdzie mi posługiwać polskim partyzantom. Widać Bóg dla mnie łaskaw. Dzięki mu za to, że dostąpiłem takiego zaszczytu. Prowadź mnie, chłopcze, do waszego komendanta. Będzie Pasterka jak się patrzy!".
- W jakich warunkach odbyła się ta pamiętna dla wszystkich Pasterka?
- Kiedy ksiądz zobaczył ołtarz wśród drzew, przykryty białymi prześcieradłami, szeregi partyzantów prezentujących przed nim broń, bardzo się wzruszył. Szedł żołnierskim szpalerem do ołtarza, wycierając oczy rękawem sutanny. Potem padła komenda, szeregi zwarły się i rozpoczęła się Msza św. Utkwiła mi też w pamięci śpiewana wtedy partyzancka kolęda: Bóg się rodzi, a my w lesie po okopach rozproszeni. /Chwałę Polski na bagnecie roznosimy po przestrzeni, / By się wrogom nie zdawało, że władają Polakami/ A Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami.
- Dziękuję za rozmowę.
Nasza rozmowa była możliwa dzięki staraniom ks. Sławomira Wojtyska, proboszcza parafii w Kobielach Wielkich, który dotarł do osób występujących w tekście: "Marynarz" to Zygfryd Rogacz, "Andrzej" - mjr Florian Budniak, "Burza" - ks. kpt. Stanisław Czernik, wikariusz parafii w Kobielach Wielkich - ks. Stanisław Piwowarski, "Uchwyt" - kpr. Józef Sojczyński, brat kpt. Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca", dowódcy I batalionu 27 pułku AK.
Pomóż w rozwoju naszego portalu