Obie hinduskie nazwy łatwiej będzie przyswoić, gdy poznamy ich wymowę: Jeevodaya wymawiamy „Dżiwodaja”, natomiast Chhattisgarh – „Czatisgar”. Stolicą stanu jest odległy o 30 km półtoramilionowy Raipur.
Jeevodaya to Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych założony 50 lat temu przez ks. Adama Wiśniewskiego – polskiego pallotyna, który jako lekarz pragnął służyć najuboższym chorym i odrzuconym, ludziom z najniższego szczebla hinduskiej drabiny społecznej.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Świt życia
Po próbach utworzenia ośrodka na południu kraju ks. Wiśniewski zakupił pół wieku temu ziemię w okolicy wsi Gatapar, gdzie w trzech wojskowych namiotach urządził przychodnię i szkołę. Dzięki pomocy charytatywnej, m.in. Polonii z różnych krajów świata, w ośrodku stopniowo zaczęły powstawać budynki. Ks. Adam prowadził ośrodek przez 18 lat.
Reklama
Tak jak wtedy – i dziś Jeevodaya działa w oparciu o trzy założenia. Pracownicy mieszkają w ośrodku razem z podopiecznymi, tworzą z nimi jedną wielką rodzinę. Leczenie jest całkowicie bezpłatne. Trzecia fundamentalna zasada wynika z obserwacji, którą ks. Adam zapisał w pamiętniku: „Każdy trędowaty boi się samego siebie z powodu zniekształcenia, jakie spowodował trąd na jego twarzy, na rękach i nogach. Boi się również ludzi, bo ci wykluczyli go ze swojej społeczności. To powoduje urazy psychiczne, które trzeba leczyć z wielką troską i z taką samą miłością, jak leczy się trąd”. Dlatego celem ośrodka jest rehabilitacja pacjentów, mająca na celu nie tylko usprawnienie ich okaleczonych chorobą ciał, ale też sprawienie, by poczuli się pełnowartościowymi ludźmi. Stąd nazwa Jeevodaya, która oznacza „świt życia” – czyli początek nowego życia dla naznaczonych trądem i społecznie wykluczonych.
Lekarz z multispecjalizacją
Dr Helena Pyz, lekarz specjalista chorób wewnętrznych, pracowała w warszawskiej przychodni. Do Jeevodaya przyjechała 17 lutego 1989 r. Kilkanaście miesięcy wcześniej przypadkowo usłyszała o ośrodku, o ciężkiej chorobie ks. Wiśniewskiego i o tym, że ośrodkowi grozi likwidacja. Odczytała to jako wyzwanie dla siebie. Zgłosiła gotowość wyjazdu na placówkę, potem zaczęła się starać o paszport i wizę. Jednocześnie szukała informacji o tamtejszym społeczeństwie, o religii, zwyczajach i chorobach. Dziś wiedzę, którą zdobywała z książek i od znajomych, znajdziemy w ciągu kilku minut w internecie. Wtedy kilkanaście godzin lotu do Delhi i 30 godzin jazdy pociągiem było podróżą w nieznane.
W ośrodku było już wówczas trudno, a chwilami głodno. Ks. Adam Wiśniewski zmarł. Dwa tysiące dolarów, które dr Pyz otrzymała od prymasa Józefa Glempa, zużyła na zakup żywności, bo skończyły się zapasy. Z dnia na dzień musiała się zająć podopiecznymi i uporządkowaniem spraw ośrodka. Z czasem nauczyła się języka hindi i poszerzyła zakres medycznej specjalizacji, stała się nie tylko internistą, ale też pediatrą, dermatologiem, chirurgiem, położnikiem, by służyć mieszkańcom okolicznych wiosek, których nie stać na inną opiekę medyczną.
Reklama
– Nie przyjechałam z gotowym programem, nastawiałam się na naukę wszystkiego, co będzie potrzebne – wspomina dr Pyz. – Przez pierwsze lata mocno odczuwałam samotność. Co prawda Instytut Prymasa Wyszyńskiego, do którego należę, nie zostawił mnie bez pomocy, ale łączność z Polską była słaba, korespondencja szła długo. Trudno też było przekazać środki finansowe – system bankowy dopiero raczkował. Panie z sekretariatu za każdym razem musiały składać do prezesa NBP podanie z prośbą o zgodę na wysłanie pieniędzy.
Przeciwko izolacji
Z czasem problemy znajdowały rozwiązanie, praca zaczęła przynosić owoce. – W 1997 r. udało się nawiązać współpracę z indyjskimi pallotynami – wspomina dr Pyz. – To było ważne. Bo i ks. Adam, i ja mieliśmy utrudnione relacje z miejscowymi urzędami. Jako cudzoziemcy nie mieliśmy podstaw, aby załatwiać sprawy formalne, a tutejsza biurokracja jest straszna. Dopiero kiedy przyszli indyjscy pallotyni, można było zarejestrować szkołę na prawach państwowych czy pozyskać z budżetu środki, które należą się biednym ludziom.
Szokiem, w pozytywnym znaczeniu, było, kiedy podopieczni dr Pyz zaczęli przychodzić do niej ze swoimi dziećmi. To był dowód, że stanęli na własnych nogach, osiągnęli pewną rangę, że ich życie zmieniło się na lepsze. – Bardzo ważną sprawą było też pozyskanie – tuż przy granicy ośrodka – działek budowlanych dla wyleczonych pacjentów. Cieszyłam się, że nie poszli na żebrany chleb – mówi dr Pyz. – Na działkach wybudowali, z naszą pomocą, domki, dzięki temu pozostali w ośrodku, aby pomagać innym.
Reklama
Kamieniem milowym okazała się też szkoła integracyjna. Wcześniej tutejsza szkoła była placówką zamkniętą, służyła prawie wyłącznie dzieciom rodziców dotkniętych trądem z wielu miejskich slumsów – dzieci te umieszczano w internatach w ośrodku. Kiedy powstał nowy, okazały budynek i ogłoszono, że do szkoły będą przyjmowane także dzieci z zewnątrz, okoliczne wsie zasypały dyrekcję zgłoszeniami. W proporcjach wygląda to obecnie tak, że ok. 1/3 uczniów to dzieci z ośrodka, a 2/3 dochodzi lub dojeżdża z zewnątrz. – To jasny sygnał, że nie jesteśmy już izolowani, że okolica przestała się bać trądu, że przełamujemy mity, a nasza praca przynosi owoce – mówi dr Pyz.
Adopcja dla każdego
Chociaż dr Pyz leżało na sercu przede wszystkim leczenie chorych i przywracanie im poczucia godności, to musiała się zajmować także finansami ośrodka. Jeevodaya to jedno z pierwszych miejsc na świecie, gdzie podjęto adopcję serca. – W korespondencji, którą porządkowałam po śmierci ks. Wiśniewskiego, znalazłam list Polki z Kanady, która pisała, że finansowała naukę osieroconego chłopca, ale ponieważ skończył szkołę, chciałaby się zająć innym dzieckiem. Opowiedziałam tę historię założycielce Towarzystwa Przyjaciół Trędowatych, z którą w 1993 r. spotkałam się w Polsce. To doprowadziło nas do idei adopcji serca, która polega na systematycznej pomocy konkretnemu dziecku, modlitwie w jego intencji i napisaniu do niego od czasu do czasu kilku słów. Bo w takiej adopcji nie chodzi o rzucenie groszem bez świadomości, komu on posłuży. Bardzo ważne dla obu stron jest to, że są sobie wzajemnie życzliwe i potrzebne – podkreśla dr Pyz.
Do tej pory z rodzinnej formy pomocy skorzystało ok. 1,2 tys. dzieci. Niektóre poznały swoich rodziców adopcyjnych, bo przyjechali do Jeevodaya. Niektóre spotkały ich w Polsce – bo kilkoro podopiecznych podjęło u nas studia, kilkanaścioro było na Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie lub pielgrzymkach pomocników i przyjaciół Jeevodaya na Jasną Górę. Idea adopcji serca jest wciąż aktualna i każdy może ją podjąć (Więcej na: www.jeevodaya.org).
Podać rękę, popatrzeć w oczy
Kontakty z Jeevodaya to także pobyty wolontariuszy. Gdy przed przyjazdem wolontariusze pytają dr Pyz, jak mają się przygotować, odpowiada, że tak naprawdę to nie da się przygotować. Co prawda informacje o klimacie, jedzeniu i chorobach są dziś powszechnie dostępne w sieci, ale rzecz jest w czymś innym. – Ważne, aby być otwartym na nowe warunki, bo tutaj panuje zupełnie inna kultura, a mnie nawet dziś niektóre rzeczy zaskakują. Dlatego mówię wolontariuszom: nie przyjeżdżajcie z gotowym programem, nastawcie się na naukę i miejcie otwarte serca. Przy okazji poznawania tutejszych warunków będziecie mogli zrobić coś dobrego przede wszystkim swoją życzliwością, uśmiechem, podaniem ręki – o ile trędowaty wyciągnie swoją, bo nie wszyscy to robią. W kontakcie z naszymi podopiecznymi nie trzeba patrzeć na ich ręce i nogi, trzeba patrzeć im w oczy, a serdeczny gest jest czasem ważniejszy niż pigułka.
Wśród myśli, które ks. Adam Wiśniewski zapisał w pamiętniku, jest zdanie: „Życie prosi nas o konkretną miłość, to jest taką, która uwzględniając potrzeby schorowanego ducha ludzkiego, widzi, docenia i świadczy pomoc cierpiącemu człowiekowi”. Ta myśl sprawiła, że ks. Wiśniewski zamieszkał z trędowatymi, by leczyć ich choroby i rany serca. Jego dzieło podjęła 30 lat temu dr Helena Pyz, która zawsze podkreśla, że największą nagrodą w jej pracy jest poprawa zdrowia i bytu, a przede wszystkim integracja społeczna osób dotkniętych trądem.