Niestety żyjących Zesłańców Sybiru jest coraz mniej, a ich los znany jest coraz mniejszej liczbie młodych ludzi. Dlatego tak ważne są spotkania z tymi, którzy przetrwali zesłanie w głąb Związku Radzieckiego i mogą opowiedzieć o życiu na nieludzkiej ziemi. Nic tak nie porusza, jak opowieść z ust osoby, która rzeczywiście przeżyła czasy wojny i wywózek. Taka żywa lekcja historii z Sybirakami odbyła się we wrocławskiej siedzibie Stowarzyszenia „Odra-Niemien”. Swoje historie opowiadali Ryszard Janosz i Roman Janik, wiceprezesi wrocławskiego oddziału Związku Sybiraków.
Wielka logistyczna operacja
– Związek Sybiraków to obecnie największa organizacja kombatancka. Jest nas dzisiaj w całej Polsce ponad 20 tys., a w samym województwie dolnośląskim ponad 6 tys. Nasz oddział wrocławski liczy 2 tys. Sybiraków, ciągle jeszcze żyjących, choć z roku na rok jest nas coraz mniej – przedstawiał Związek Sybiraków Ryszard Janosz.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Podkreślał, że zesłania w głąb Syberii rozpoczęły się już od czasów walki z caratem, od powstań i były efektem nienawiści Rosjan do Polaków. – W czasie II wojny światowej Stalin chciał zniszczyć nasz naród i dlatego bardzo szybko, za jego specjalnym rozkazem, sporządzano listy do wywózek na Sybir, które organizowało NKWD. To była wielka logistyczna operacja, wywiezienie kilku milionów ludzi na odległość tysięcy kilometrów – wyjaśniał Ryszard Janosz.
Przeżyli zaradni
Reklama
Rosjanie opróżniali z przestępców więzienia i obozy pracy na dalekiej Syberii, aby umieścić w nich Polaków. – Trafiliśmy z rodziną do baraków, w których wszy, pchły, i robactwo zostały jeszcze po rosyjskich zbrodniarzach, którzy tam mieszkali. Teren był ogrodzony drutem kolczastym, zabudowany wieżyczkami strażniczymi – opowiada Ryszard Janosz. – Nie było tam niczego. Do tej pory pamiętam dominujący głód, który nie zmieniał się przez wszystkie lata. Żeby dostać maleńką rację żywnościową, trzeba było wyrąbywać drzewo w Tajdze, pracować w strasznych warunkach. Dlatego 1/3 osób zginęła z głodu, chorób, wycieńczenia, a przeżyli głównie ci, którzy potrafili sobie radzić, wiedzieli, co jadalnego można zebrać w lesie.
– Trzeba było umieć zorganizować jedzenie – to było najważniejsze – podkreśla Ryszard Janosz. – A to zdobywanie jedzenia często polegało na tym, że szło się i kradło trochę z państwowych pół, na których wszystko gniło. Gniło zboże, ziemniaki, ale nie wolno było nawet kłosa urwać, bo pilnowali, strzelali do ludzi. Cała żywność szła dla radzieckiego wojska. Nie wolno było łowić ryb, chociaż mieszkaliśmy nad rzeką Czumą. Ale od czasu do czasu udało się ojcu zdobyć rybę. Rodziny zaradne przeżyły.
Tylko butów nie udało się ubrać podwójnie
Roman Janik mieszkał w leśniczówce 4 km od Nowogródka, 20 km do granicy nad Niemnem, jego ojciec był leśniczym. Miał 9 lat, kiedy wybuchła wojna, 10, gdy po jego rodzinę przyszło NKWD. – 10 lutego 1940 r., kiedy spokojnie spaliśmy, zaczęli walić w drzwi. Dali nam godzinę czasu na spakowanie. W domu krzyk, płacz, chaos. Pamiętam mama przestała płakać i zaczęła ubierać mnie i siostry we wszystkie rzeczy, jakie tylko mogliśmy na siebie założyć – na dworze mróz -20 stopni. Tylko butów się nie dało ubrać podwójnie – wspomina Sybirak.
Reklama
Na stacji nad Niemnem czekały już na nich wagony. – Stały bydlęce wagony, druty kolczaste w okienkach. W wagonie kilka pryczy, mały piecyk, ale żadnego opału. W rogu zrobiona dziura, do niej włożony kawałek przeciętej rynny i to służyło za toaletę. Kobiety zasłoniły prześcieradłem miejsce, gdzie miała być toaleta – opisuje Roman Janik. – Jedni się modlili, inni płakali, rozpaczali, trzeci przeklinali. Nikt nie wiedział, gdzie nas wiozą. Jechaliśmy bez jedzenia, w ogromnym mrozie, bez możliwości umycia się, wyprania ubrań. Co jakiś czas otwierały się drzwi i pytali nas tylko, czy jest jakiś nieboszczyk. Jeśli tak, to wyrzucali go z wagonu w szczere pole.
Deski i gwoździe za oficerski pas
Rodzina pana Romana dotarła do posiołka nad rzeką Ładogą: – W tym posiołku parę baraków, druty kolczaste i dwie wieżyczki strażnicze z uzbrojonymi enkawudzistami. Zaprowadzili nas do małego pomieszczenia, gdzie niczego nie było i powiedzieli, że tu będziemy żyć. A tam tylko mały piec bez opału, zamarznięte okienko i brudna podłoga wymieciona śniegiem. Wtedy do nas dotarło, że my do domu już nie wrócimy, że my tam poumieramy. Ale trzeba było się z tego otrząsnąć, zacząć jakoś żyć. Ojciec swój skórzany pas oficerski wymienił na deski i gwoździe, lampę i trochę nafty. Zbił z nich prycze, prosty stół krzyżak i ławę do siedzenia. Trochę słomy przywieźli kilka dni później – ja na tej samej słomie spałem 5 lat.
Pokrzywy, skrzyp i lebioda
Skąpe racje żywnościowe dostawali tylko ci, którzy katorżniczo pracowali w lesie. Dzieci i starsi, którzy nie byli w stanie pracować, jedzenia nie dostawali. – Ludzie masowo umierali z głodu, z wycieńczenia, z chorób, nie wytrzymywali tego psychicznie. Ten, kto się załamywał, ginął – opowiada Roman Janik.
Reklama
Wspomina, że najgorsze było wydzieranie ubrań i brak możliwości zdobycia nowych: – Buty robiliśmy z łyka brzozowego. W takich wróciłem do Polski. Czym się żywiliśmy? Nie widziałem jajka, nie widziałem masła, nie widziałem tłuszczu, prawdziwego chleba. Jedliśmy to, co dał las. Zjadłem mnóstwo pokrzywy, lebiody, skrzypu, jedliśmy wszystko, co zielone. Żywiliśmy się też grzybami. A na zimę wyrywaliśmy pokrzywę z korzeniami i suszyliśmy. Z tego gotowaliśmy zupę.
Boga nie ma!
Na Syberię trafili w marcu 1940 r., a do września Polakom kazano wybudować drewniany budynek szkoły dla dzieci. – Od 1 września wszystkie dzieci obowiązkowo miały iść do szkoły, bo chciano nas zrusyfikować. Starzy mieli tu pracować do śmierci, a z młodych chciano zrobić Rosjan – tłumaczy pan Roman. – Mieliśmy dwie nauczycielki, a najbardziej nie lubiliśmy dyrektorki szkoły. Wszystkie polskie dzieci nosiły na szyi medalik albo krzyżyk. Ona chodziła i zrywała nam je z szyi krzycząc „Boga nie ma!” i wrzucała do kosza. Dzieci płakały, bały się, ale i tak potem wyciągały łańcuszki ze śmieci.
– Rosjanie, którzy nas pilnowali, mówili, że nigdy nie wrócimy do Polski. Jedna Rosjanka powiedziała do mnie: ty pojedziesz do Polski, kiedy słońce wstanie tam. I pokazała na zachód. Ale ja twardo jej odpowiadałem, że pojadę. I wróciłem. Chęć wydostania się stamtąd była w nas ogromna – podkreśla zesłaniec.
Wytrzymałem
– Wyobraźcie sobie, że jesteście w baraku, nie macie chleba, nie macie ubrań, nie macie podstawowych sprzętów, mróz, głód, choroby. Nie wiem, czy młodzi ludzie dzisiaj są w stanie sobie wyobrazić, przez co przeszliśmy, jak żyliśmy – mówi drżącym głosem Sybirak. – Dlaczego wytrzymaliśmy? Bo Polak potrafi wszystko. Jak się uprze, powie sobie, że musi przeżyć, to będzie jadł trawę, będzie wyrąbywał Tajgę, zgrzytał zębami, płakał, ale się nie podda. Mama nam ciągle powtarzała: pomódlcie się, ale nie płaczcie, bo to wyniszcza organizm. Musimy wytrzymać. I wytrzymałem.