Bezsilność to nie upokorzenie
Trudno jest zrozumieć coś, czego się nie doświadczyło. Tak było z Martą, mieszkanką naszej diecezji. W swoim życiu nie zaznała smutku i cierpienia. Wychowała dwoje dzieci,
miała dobrego męża, własną firmę. Jakieś małe rozterki zawsze się zdarzały, ale były niczym w porównaniu z tym, co dopiero miało przyjść. "Kiedy teraz dopiero mogłabym pięknie żyć,
bo dzieci się usamodzielniły i radość przynoszą wnuki i właściwie ze spraw materialnych nic mi nie brakuje, przyszła choroba mamy, straszna, śmiertelna" - opowiada. Przed
7 miesiącami lekarze dawali jej miesiąc, może dwa życia. Pomylili się. "Mama żyje, ale potwornie cierpi, a my, widząc naszą bezsilność, cierpimy razem z nią" - wyznaje 50-letnia
kobieta. Marta przeniosła się do mieszkania swojej matki już właściwie na stałe. Przez 24 godziny na dobę, przez 7 dni w tygodniu czuwa. Czasem zmieni ją brat, ale szybko ucieka do swoich zajęć,
do swoich obowiązków. W tej chwili nawet środki narkotyczne uśmierzające ból jedynie trochę go łagodzą. "Bycie przy najdroższej, najukochańszej osobie w tak dramatycznych chwilach
rodzi pytanie: dlaczego właśnie ona, przecież to taki dobry, wierzący, pracowity człowiek, dlaczego ją to spotkało? Teraz to nawet nie wiem o co prosić Boga - o powrót do zdrowia,
kiedy nadzieja wygasła, czy o śmierć, żeby już dłużej nie cierpiała" - zastanawia się. Wszystkie oddziały szpitalne już dawno zamknęły przed nią swoje drzwi. Pozostał jeden - paliatywny, ale
i tam trudno się dostać, bo kolejka długa...
"Po rozmowach z moim spowiednikiem powoli dochodzę do przekonania, że moja bezsilność jest prawdziwa, bo ja naprawdę nie mogę już nic więcej zrobić, ale nie jest ona upokorzeniem. Jest
zgodą na to, co nieuchronnie musi się stać" - wyznaje Marta.
Do końca dni
"Nasz syn Krzysiu miał prawie 5 lat, gdy ujawniła się choroba - zanik mięśni" - opowiadają rodzice chłopca. Przez kolejne 15 lat ich codzienność polegała na opiece nad Krzysiem. Cały ten czas trwała walka o to, aby ich dom w miarę normalnie funkcjonował, aby choroba nie zdominowała ich całkowicie i aby dziecko miało wszystko, czego potrzebuje. Trwało to z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. "Duchową opoką tego wysiłku była miłość, dlatego fizyczna odporność organizmów przerosła nasze wyobrażenia o własnych możliwościach" - mówi matka chłopca. Choroba Krzysia postępowała, coraz trudniej było powstrzymać ból. Każda kolejna formuła podawania leków była niewystarczająca. Rodziło się zdenerwowanie, różnice zdań, w końcu bezsilność, a sytuacja wymagała ciepła, dobroci, uśmiechu. Krzyś nie chodził i nie leżał. Cały czas spędzał w pozycji siedzącej. Mimo stałej dbałości, ubywało mięśni. "Wielokrotnie w ciągu dnia wykonywaliśmy długotrwałe masaże nóg, chociaż skutek był mizerny. Wiedzieliśmy jednak, że tak trzeba, bo synowi przynosi to ulgę. Pomału wyczerpywały się nasze siły. Zdecydowaliśmy się zwrócić o pomoc do wolontariuszy z hospicjum. To był dobry wybór" - mówi p. Andrzej, ojciec chłopca. Wolontariusze byli z nimi i z Krzysiem do końca jego dni. Łagodzili nie tylko ból fizyczny, ale i cierpienie psychiczne, ich rozterki, rozpalili miłość, a bezsilność zamienili w nadzieję.
Pomóż w rozwoju naszego portalu