Reklama
Pogrzeby to kolejny temat moich zadziwień. Majestat śmierci jest tu traktowany z całą powagą, większą pewnie niż gdzie indziej, i celebrowany uroczyście, z największą starannością. Czas zwalnia, wręcz w sposób odczuwalny, zarówno wśród najbliższych, jak i w całej wiosce, gdzie ktoś umiera. Wszystko, choćby najpilniejsze sprawy, musi odejść na dalszy plan, zwykle do trzeciego dnia po pogrzebie. Przez ten czas temat jest jeden – żałoba. To ona bierze w posiadanie myśli, wyobraźnię, rozmowy, zachowania. Wszystko i wszystkich sobie podporządkowuje. Nikomu też nie przyjdzie do głowy, żeby zakwestionować choć jeden zwyczaj czy zachowanie albo skracać czas żałoby. Szacunek wobec tradycji jest powszechny. Tak było. Tak musi być. Tak jest dobrze. Różnice się trafiają w poszczególnych wioskach, ale dotyczą drobiazgów, rzeczy nieistotnych. Najpierw przez 3 dni czuwa się przy trumnie w domu zmarłego. Za punkt honoru uważa się obowiązek udziału przynajmniej w jeden wieczór. Są też wyspecjalizowani przewodnicy tych czuwań. Wiedzą, co, kiedy, jak; mają grube śpiewniki z odpowiednimi pieśniami. Ten rytuał ma swój scenariusz i klimat, i chyba właściwe sobie działanie terapeutyczne. Pogrzeb, jeśli z dalszej części parafii, trwa i trwa. Na umówioną godzinę przyjeżdżają konie. Wóz czy bryczka ubrane żałobnie. Jedzie się długo w milczeniu. Niestosowne jest wszelakie zagadywanie, nawet o nieboszczyka. Do kościoła idzie się pieszo, w kondukcie, bez względu na to, ile jest kilometrów i jaka droga. W kościele najpierw spowiedź – a idzie do spowiedzi, kto żyw – potem egzekwie, Msza i wymarsz na cmentarz. Tam jeszcze stosowne modlitwy i mowy. Bywa, że schodzi prawie cały dzień. I to jest w porządku. Pośpiech byłby obrazą, wręcz bluźnierstwem. Wszystko wymaga czasu, musi wybrzmieć. Żałoba najbardziej. Pogrzeby w zimie to sprawa oddzielna. Wiozą nas raz jakieś 8-9 km, okrężną drogą, bo ta najbliższa cała zawiana. Na miejscu wszystko jak powinno być – płacz przy pożegnaniu i zakrywaniu trumny, żałobny śpiew i ruszamy. Okazuje się, że kondukt zawsze chodził tą najbliższą drogą, więc i tym razem tamtędy. Na początku się cieszę, bo to jednak o 2-3 km bliżej, ale radość z mniejszej odległości przechodzi bardzo szybko. Przede mną idzie tylko mężczyzna z krzyżem, tuż za nim ja. Śniegu jest powyżej kolan, a bywa i znacznie grubiej miejscami. Ten z krzyżem zna drogę i chwała Bogu, bo często nie widać zupełnie, gdzie droga, a gdzie rów czy inne atrakcje. Zadzieram sutannę i kapę i brnę w tym puchu po kolana. Marzy mi się, żeby jak najszybciej przebić się do tej przejezdnej drogi. Tam już będzie łatwiej. Czoło mam spocone pod biretem, jestem mokry do pasa i zmarznięty. Przebrać się? Nie ma mowy, ludzie czekają przy konfesjonale. Nie można nagle przerwać celebracji z racji mokrych portek. Jest jedna wieś ze szczególnie rozbudowaną obrzędowością i formą żałoby. Jedziemy tam właśnie w środku zimy, bo zmarł najstarszy mieszkaniec. Proboszcz mnie uświadamia.
– Żebyś tam znowu czego nie pomieszał. Oni są bardzo drażliwi na punkcie swoich zwyczajów. Wszystko rób po kolei i niczemu się nie dziw. Przede wszystkim się nie wymądrzaj.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Organista uzupełnia te ogólne zasady.
– Będą huśtać nieboszczyka na każdym progu domu i w bramie. Potem wszyscy, ślepe, kulawe, garbate, idą do krzyża na końcu wsi. Tam jest specjalna ławka, stawiają trumnę. Trzeba wygłosić egzortę, pomodlić się i my w drogę z tymi, co mogą, a tamci do domu, już spełnili swój obowiązek, pożegnali, odprowadzili, dokąd mogli. Całą drogę śpiewają i odmawiają Różaniec. Idzie się ze 2 dobre godziny.
Wszystko to odprawiamy po kolei. Ślisko jest tak okrutnie, że nie sposób ustać. Mimo że z organistą idziemy pod rękę, to i tak lądujemy raz na kolanach, a raz z drugiej strony. Idę więc do rodziny, choć mnie organista powstrzymuje, i mówię, żeby trumnę położyli na wozie. Strach przecież nieść na takiej ślizgawce.
– A co my pierwszy raz odprawiamy pogrzeb zimą? U nas się zmarłych nie wozi.
Reklama
Na nic dalsze moje argumenty. Formujemy kondukt. Tego z krzyżem na przedzie prowadzi dwóch z wieńcami pod pachę, dalej my z organistą stąpamy niepewnie, śpiewając, za nami trumna. Trzy zmiany do niesienia, jedni niosą na ramionach trumnę, podpierają ich ci drudzy i jeszcze ci trzeci w asekuracji. Ludzie za trumną też połapani pod pachy idą żwawym krokiem, śpiewając. Oglądam się trwożliwie co chwilę, tym bardziej że my w parze z organistą, a wyczyniamy jakieś straszne figury, łapiąc równowagę. Oni nic, idą pewnym krokiem. Co jakiś czas zmiana, chwila zatrzymania i znowu marsz. Za lasem organista zostawia mnie i idzie za trumnę do ludzi, żeby z nimi śpiewać, bo wiatr porywa nasze słowa i brak komunikacji. Ja dołączam do grupy z krzyżem. Mróz szczypie w nos, dobrze, że mi proboszcz pożyczył nauszniki. Wiatr za lasem uderza nas gwałtownie z boku, nanosi na drogę mgiełkę śniegu i formuje z niej przedziwne sceny. Na ułamek sekundy zaistnieją i w moment stają się czymś innym. Staramy się iść poboczem, gdzie mniej ślisko, choć nogi zapadają się w zmarzniętą skorupę śniegu. Mijamy wioskę, sporo ludzi na drodze, z szacunkiem zdejmują czapki, oddają hołd zmarłemu. Część z nich dołącza się do naszego konduktu. Tak będzie i w następnej wiosce. W takich sytuacjach wszyscy są sobie bliscy i solidarni w żałobie. Pogrzeb nigdy tu nie jest prywatną sprawą. W wioskach i lesie jest znacznie ciszej, jakby mniej mroźnie. Wychodzimy z kolejnego lasu, droga skręca, schodzi w dół i mostem nad Widawką. Z uwagą stawiamy nogi, trzymając się pobocza, bo z górki jeszcze gorzej. Nie ma jak się nawet odwrócić, trzeba z uwagą patrzeć pod nogi. W pewnej chwili słychać okrzyk grozy z tyłu i dramatyczne wołanie:
– Łapcie trumnę!
Reklama
Zatrzymujemy się, oglądamy, w tym czasie trumna nas mija, nabierając prędkości. Rozpaczliwie rzucamy się w jej stronę. Ja, mimo szczerych chęci, leżę po dwóch krokach, ci z wieńcami również. Ten z krzyżem prawie ją dogania, ale potyka się i na brzuchu sunie za nią. Patrzymy ze zgrozą, jak trumna odbija się od barierki mostu, obraca się parokrotnie dziwnym piruetem i po nasypie, zwalniając, zjeżdża do rzeki. Całe szczęście, nie otworzyła się, wieko musiało być mocno przytwierdzone. Zrywamy się i biegniemy w tamtą stronę, wyprzedzani już przez tych, którzy nieśli. Rzeka po obu brzegach zamarznięta, ale środkiem nurt żwawy. Trumna, tak skosem oparta na jednym brzegu, nogami sięga wody. Ten z wieńcem jest najszybszy. Schodzi na dół do trumny, już ma ją dotknąć, by ją przytrzymać, ale potyka się i popycha niechcący. Trumna się prostuje i łapie ją nurt rzeki. Majestatycznie przepływa pod mostem. Gonią ją po obu stronach rzeki. Zaangażowani są tylko ci od niesienia i ten od wieńców. Reszta doszła już na most, zatrzymują się, ale nie ma żadnego biadolenia, narzekania czy paniki. Stoją i śpiewają kolejne zwrotki żałobnej pieśni, obserwując wysiłki tamtych. Dziwię się temu spokojowi. Czyżby już kiedyś tak było? Po kilku minutach, no, może kilkunastu, wydobywają trumnę z rzeki i wychodzą na drogę. Otrzepują ze śniegu i wody buty i nogawki. Mowy nie ma o położeniu trumny na wóz. Upartym milczeniem ignorują moje prośby i zaklęcia. Chwała Bogu, widać już wieżę kościoła. Po drodze jeszcze mijamy cmentarz, bo on jest od tej strony parafii. Za jakieś 2 godziny będziemy tu wracać. Organista przy wejściu do kościoła podbiega do mnie i mówi, że rodzina prosi o dyskrecję, nie tylko dzisiaj, ale i w ogóle, żeby się ci z innych wiosek nie dowiedzieli, bo będzie dla nich wstyd.
– Myślisz, że sami nie rozpowiedzą?
– A skąd, to ludzie honorowi. Jak się kto dowie, to będą wiedzieć, że albo ja, albo ksiądz. A swoją drogą on był wędkarzem i kłusownikiem.
To ma niby tłumaczyć ten epizod. Relacjonuję wieczorem proboszczowi jeszcze roztrzęsiony tą całą sytuacją.
– Uspokój się, ludzka rzecz. A to też trzeba uszanować, bo by ich bolało. Ani mru-mru.
Teraz dopiero zdradzam tę historię.
* * *
Rejwach na dole niesamowity. Pohukiwania, pokrzykiwania, ktoś kogoś pośpiesza, jednym słowem – głośna awantura. Obudziłem się, ale staram się zasnąć jak najszybciej. Nie wiem, o co chodzi, i nie chcę wiedzieć, chcę spać. Nie wiem też, która godzina, wydaje się, że środek nocy. A jak już nad ranem i zaraz trzeba będzie wstać? Nie, to niemożliwe, dopiero co się położyłem. To skąd ten tumult? Leniwe myśli płyną przez głowę odpędzane natychmiast, zanim wybrzmią. Rumor, niestety, nie ustaje, co więcej – słyszę, że ktoś mnie woła i idzie, biegnie do mnie po schodach. Nie, tylko nie to, jeszcze budzik się nie odezwał ani razu. Cóż z tego, skoro zaraz będę bezbronny, odarty ze snu. Co się mogło wydarzyć? Ledwie zdążyłem w zaspanej głowie zadać pytanie, a tu łomot do drzwi i wołanie.
– Wstawaj szybko i chodź, krowa się cieli. Już!
Reklama
W głosie tyle dramatyzmu, jakby świat się palił cały. Elektryzuje mnie ten wrzask, wyskakuję z łóżka, nie bardzo wiedząc, co miałbym robić, ale biec trzeba, tyle wiem. Łapię coś nieprzytomnie po drodze z garderoby, w jednym bucie i jednym papciu, byle szybciej. To reakcja na ten głos, tak podaje się komunikaty o zagrożeniu, i to najwyższego stopnia. Lecę po tych schodach, a właściwie zjeżdżam na piętach z tego pośpiechu, nogi jeszcze nie nadążają za stanem alarmowym. Właściwie gdyby mnie ktoś zatrzymał i zapytał, dokąd biegnę, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. To odruch. W kuchni natykam się na rozdygotaną gospodynię. W koszuli nocnej wygląda jak zjawa, próbuje trzęsącymi się dłońmi zapalić latarkę naftową. Widać ją też poderwano alarmem, przed chwilą.
– Co się stało? – pytam, odzyskując odrobinę rozeznania i logicznego myślenia.
– Niech mi ksiądz pomoże z tą głupią latarką. Zenka nie może się wycielić, a ten zgłupiał całkiem. O małom zawału nie dostała, jak wpadł do mnie.
Unoszę cylinder i wspólnymi siłami udaje nam się zapalić. Uderza ostry zapach nafty.
– Niech ksiądz bierze i leci do obory poświecić mu, ja już idę za wami.
W przedsionku potykam się o jakieś graty, o mało nie upuszczam latarki. Zostawiam to wszystko, choć świta mi w głowie, że za chwilę pójdzie tamtędy gospodyni i może się wywalić. Wołam tylko, żeby uważała, i biegnę przez podwórze. W oborze, w bladej poświacie małej świeczki zapalonej na oknie, widzę proboszcza w piżamie, jakimś swetrze i w birecie kanonickim na głowie, jak uwija się wokół leżącej krowy. Mówi do niej, głaszcze ją po pysku, przebiega od łba do ogona i z powrotem. Widać, że jest spanikowany i bezradny, przyzywa moce niebieskie i przezywa kościelnego, który mu jeszcze wieczorem mówił, że na pewno ze 2 dni najmniej.
– Fachowiec. Hodowca. Znawca. Pies by go ogryzł z takim znawstwem. Dwa, trzy dni, dwa, trzy dni – proboszcz przedrzeźnia kościelnego. – A ja też nie mądrzejszy, że mu wierzę. O Boże, Zenka, nie bój się, poradzimy jakoś, nie bój się, maleńka.
Dostrzegł mnie w drzwiach obory.
Reklama
– No co tak stoisz, poświeć mi tu. Byłeś kiedy przy cieleniu? Musimy jej pomóc.
– Może by kogo zawołać? – mówię nieśmiało przerażony całą sytuacją. Cóż miałoby znaczyć: pomóc krowie przy cieleniu? Paraliżuje mnie taka perspektywa.
– Kogo? Teraz, o tej porze? Czasu nie ma. Jeszcze mi się krowa zmarnuje. Gdzie Mania?
– Idzie, już idzie. To co mam robić?
– Na razie mi tu poświeć. Ciele się źle ułożyło. Dobry Pan Bóg. Pomódl się.
– Kto jest patronem od takich spraw?
– Święty Roch. Mania, chodź no, poradź coś, męczy się bidulka. Żeby się tylko co nie stało.
Krowa stęka, pomrukuje, ogląda się na nas, widać oczekuje pomocy. My obaj bezradni, gospodyni przejęła dowodzenie, co proboszcz przyjmuje z wyraźną ulgą. Bromba stojąca obok schyla się i liże łeb Zenki. Gospodyni wdepnęła w łajno, aż bryzgnęło, i od razu wrzeszczy na proboszcza.
– Mówiłam, pościelić grubo, psia krew! Na czym to ciele położysz, na gnoju?
Proboszcz potulnie bierze za widły i narzuca suchej słomy, byle nie zrazić teraz gospodyni.
Reklama
Zenka jest ulubienicą proboszcza, dba o obie jednakowo, ale nie kryje sympatii do pupilki. Na nią się nie denerwuje, choć nadepnie go na stopę. Jej więcej wolno. Zenka jest elegantką, nie położy się na gnoju, nie napije z kałuży, nosi się, jak na krowi styl, dostojnie. Nie spoufala się też z nikim, psa potrafi przestraszyć, do mnie odnosi się z wyniosłą rezerwą. Bromba zaś to luzak zupełny, upaprana zawsze niemiłosiernie, choć proboszcz poświęca jej też sporo uwagi. Kładzie się, gdzie popadnie, i jakby z upodobaniem w ciepłej kupie, przyjacielska wobec całego świata. Bromba ma olbrzymie wymiona i daje dużo mleka, dlatego też może proboszcz wybacza jej tę flejtuchowatość. Bromba, jak jest na łące, to żre z ogromnym oddaniem i nic jej nie rozprasza, a Zenka jak romantyk – inteligentka, łeb podnosi i nasłuchuje, ciągle gdzieś patrzy, gdzieś by szła, w jakąś dal, tak się wydaje. Trawa jej nie odpowiada, powącha, prychnie i idzie dalej. Za ten czas Bromba właduje w siebie stóg trawy. Teraz jedna współczuje drugiej. To niesamowite, jak potrafią się wspierać. Tymczasem sprawy mają się lepiej. Gospodyni, czy kiedyś asystowała przy cieleniu, czy tylko kieruje się intuicją kobiecą, obmacała boki krowy, włożyła rękę, mocuje się z czymś, bo sapie głośno, po chwili woła:
– Powróz daj, są nogi.
Trzymam tę latarkę i z uporem patrzę w ciemny kąt obory z obawy nie wiem przed czym, ale intuicja mi podpowiada, że lepiej nie patrzeć.
– Nie tak – słyszę poirytowany głos gospodyni. – Jak wiążesz. A, zostaw, sama zrobię.
Proboszcz odsuwa się natychmiast tak potulnie przepraszająco, jakby niechcący coś popsuł. Jest autentycznie przejęty i wystraszony. Co byśmy zrobili bez gospodyni, strach pomyśleć.
– Teraz ciągnąć, we dwóch, tylko pomału, delikatnie.
Proboszcz podaje mi powróz, zapieramy się, chyba nie bardzo wiedząc, co to znaczy delikatnie w tym konkretnym przypadku.
– No, mocniej. Co za niezdary – mityguje nas gospodyni.
Przykładamy się pełni obaw, bo jak wymierzyć tę potrzebną siłę, żeby ciągle było delikatnie, a skutecznie. Zenka porykuje żałośnie, my popuszczamy, bo nam szkoda.
– Ciągnąć, teraz mocniej. No, co z wami. Psia krew!
Głos gospodyni tnie nas nagle jak biczem, przykładamy się solidniej.
– Nie szarpać, cholera jasna! Równo ciągnąć. Bardziej, bardziej. Teraz nie popuszczać.
Reklama
Krzyczy coraz głośniej, ufamy jej całkowicie, to ona kontroluje przebieg, widzi. I nagle luz, coś mlasnęło głośno i lecimy na ścianę. Jest. Pomogliśmy Zence. Leży piękny cielak. Nieporadnie próbuje kiwać wielką głową. Drży na ciele. Proboszcz się rozpłakał, ściska siostrę, ta się broni, wiechciem słomy wyciera cielaka, głaszcze krowę.
– Mania, jest, cały zdrowy jest. Zobacz, jaki piękny.
– No dobrze, już dobrze. Przenieś go jej do pyska, niech go wyliże, i łożysko odrzuć, schowaj, żeby nie zeżarła czasem.
Gospodyni idzie do drzwi obory, jej rola już skończona, ja stoję jak porażony całym cudem narodzenia nowego cielaka. Zenka domaga się noworodka, proboszcz bierze na ręce i podtyka jej pod mordę. Co za niesamowita scena, cielak uspokaja się natychmiast. Zenka, z wyrazem ogromnej ulgi na pysku, liże go z czułością i oddaniem. Proboszcz krząta się z widłami wokół, coś odrzuca, zakopuje, podrzuca świeżej słomy. Staje w pewnym momencie, opiera się na widłach i patrzy z rozczuleniem na cały obrazek.
– No zobacz, czyż to nie piękne?
Nie wstydzi się łez wzruszenia, głośno pociąga nosem.
– Dzięki Bogu, ale mamy pięknego cielaka. Pokażę temu łachmycie, za 2 dni, za 3 dni – znowu przedrzeźnia kościelnego, chyba bardzo się bał przez ten cały czas.
– Widzisz, coś mnie tchnęło w nocy, żeby wstać i zobaczyć, co z Zenką. I chwała Panu, do rana kto wie, co by było. Anioł Stróż albo św. Roch zadziałali.
Nie może się napatrzeć, nacieszyć, nadziwić.
– Pójdę już, jak jestem niepotrzebny – mówię nieśmiało.
– Co? – jakbym go budził. – A tak, tak, idź. Ja tu jeszcze popilnuję.
Piękny świt na niebie. Wróble już jazgoczą w krzaku bzu. Co za noc.
Z cielakiem to ja się zaprzyjaźnię najbardziej, a Zenka z niepokojem będzie patrzeć na nasze wygłupy.