Nie wiem, co tak naprawdę skłoniło mnie do uzewnętrznienia moich myśli. Może moje refleksje czekały na jakiegoś godnego słuchacza, a może to chęć podzielenia się z kimś swoimi przeżyciami
zaowocowały tym listem. Moje doświadczenia, jak i najbliższej rodziny stały się punktem wyjścia i tłem dla refleksji o moim stosunku do Boga. Taki wstęp wydawać się może
dla wielu z Was zbyt patetyczny, ale rzeczywiście tak się stało. Aby jednak zacząć pisać o tym, co zmieniło się w mojej duszy, muszę przedstawić przyczyny tych zmian.
Na początku chcę opowiedzieć o swoim życiu. Otóż moje egzystowanie przebiegało bez większych trudności: udane dzieciństwo, niezapomniane, beztroskie lata liceum, pomyślne wejście w dorosły
świat, wymarzona uczelnia i kierunek, trochę samodzielności. Czego chcieć więcej! W czasie studiów oddawałam z siebie całą swoją energię. Moje życie wypełniała nauka,
praca oraz dość bogate życie towarzyskie. Ktoś zapyta o Boga - owszem, gdzieś tam był pomiędzy niedzielnymi spotkaniami ze znajomymi. Wszystko przebiegało pomyślnie, dopóki
moje życie nie ustabilizowało się. Przyszła kolej na otwarcie kolejnego etapu w moim jakże uporządkowanym bytowaniu. Gdzieś tam, wśród natłoku tych wszystkich spraw odnalazłam człowieka, z którym
pragnęłam spędzić resztę życia. Wspaniały ślub, kwiaty, gratulacje, a potem wspólna codzienność...
I nagle zaczął się mój dramat z nowotworem w roli głównej. Nie chcę tutaj rozwodzić się nad etapami oswajania się z tą jakże straszną chorobą. Rozpoznanie guza, moje
załamanie, wsparcia i pocieszenia ze strony najbliższych - to wszystko mam już na szczęście za sobą. Ten właśnie okres w moim życiu uważam za najtrudniejszy.
Lekarze mówią, że tymczasowo nie mogę podjąć pracy, bo każdy wysiłek wiąże się z nadwerężeniem oka (bo tu zlokalizowano raka). Zlekceważenie tego mogłoby spowodować trwałe i nieodwracalne
zmiany w oku, a co za tym idzie pogorszenie i tak już słabego widzenia.
W związku z tym mam teraz dużo czasu, aby wszystko to przemyśleć. Muszę przyznać, że nie jest to łatwe i często problemy przerastają mnie. Już na samym początku posypała się
seria pytań: „Dlaczego ja? Za co zostałam ukarana? Dlaczego muszę to wszystko przeżywać akurat teraz, kiedy świat stoi przede mną otworem? A teraz muszę go oglądać jakby przez
kraty więzienne...” Pytania te z wielkim żalem kierowałam do Boga. Z wielką niepewnością patrzyłam w przyszłość i pytałam Go, czy pozwoli mi jeszcze cieszyć
się życiem tak, jak kiedyś. Szukanie odpowiedzi na te pytania jest bardzo trudne.
Teraz zastanawiam się czy warto. Po co tracić na to czas. Trzeba cieszyć się z tego, co dzieje się teraz. Ciągle muszę się uczyć, jak żyć, aby choroba nie zdominowała i nie sparaliżowała
mojego życia. I tu właśnie z pomocną dłonią spieszy sam Bóg, który próbuje uczyć mnie pokory i cierpliwości. Odkąd mam więcej wolnego czasu, częściej rozmawiam w myślach
z Bogiem. Dialog ten w jakiś dziwny sposób dodaje mi sił do zmagania się z moją chorobą. W czerwcu minął rok jak dokonano rozpoznania guza. Teraz mogę powiedzieć,
że był to czas dany mi w szczególny sposób od Boga. W mojej chorobie minął już etap wielkich egzystencjalnych pytań typu: „Dlaczego to właśnie ja zostaję doświadczona przez
Boga?”. Nie zadaję już tych pytań...
To nasuwa mi pewną historię, która gdzieś bardzo głęboko tkwi w mojej pamięci. Opowiada ona o pewnym człowieku, który przechadzał się z Bogiem po nadmorskiej plaży.
Postacie pozostawiały tylko odciski stóp na wilgotnym piasku. Człowiek ten miał jednak możliwość obserwowania siebie i całego zdarzenia. Wiedział też, że w czasie przechadzki przeżywał
głęboki kryzys. W pewnym momencie zauważył ślady stóp tylko jednej osoby i ze smutkiem zwrócił się do Boga z pytaniem, dlaczego pozostawił go w tak
trudnej dla niego chwili. Bóg natomiast odpowiedział, że na piasku nie ma śladów człowieka, bo to właśnie On udźwignął go na swoich ramionach, gdy ten nie mógł już iść...
Tę prostą historię przypominam sobie za każdym razem, kiedy brakuje mi sił do przezwyciężania narastających trudności nie tylko tych związanych z moją chorobą. To w pewien
sposób umacnia mnie i przypomina o tym, że nie jestem sama. Myślę, że każde cierpienie ma określony, lecz często nie poznany przez człowieka sens. Swoimi refleksjami objęłam też
swoich najbliższych. Widzę jak oni jeszcze ciągle nie mogą pogodzić się z tym, co mnie spotkało. Dla nich moja choroba to jednoznaczny wyrok na moje życie. Oni są jeszcze ciągle za daleko
od Boga, aby zrozumieć, co daje mi to doświadczenie. Mogłabym tu jeszcze użyć wielu wzniosłych słów, ale to i tak nie oddałoby stanu mojej duszy, która przeżywa teraz renesans wiary w Boga.
Pomóż w rozwoju naszego portalu