Pociąg, mknąc po szynach, potykał się cyklicznie. Razem z nim podrygiwali siedzący w przedziale pasażerowie. Prawie nikt nie zwracał na to uwagi, tylko mężczyzna siedzący przy oknie
odrywał wciąż długopis od czystej kartki papieru i coraz bardziej poirytowany spoglądał na uciekający za oknami świat. Ktoś siedzący z boku mógłby pomyśleć, że to przeszkadzające
w pisaniu drgania są powodem jego rozdrażnienia, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się podróżującemu okazałoby się, że tak naprawdę duszą i umysłem jest zupełnie gdzie indziej i ani
niewygodna jazda, ani gwar rozmów nie przeszkadzają mu. Marek - bo tak na imię miał mężczyzna - dostrzegał tylko, jak szybko pod kołami pociągu ucieka ziemia, jak to, co wydawało się daleko,
po chwili przemyka obok i znika za horyzontem, jak z każdą sekundą jazdy oddala się nieuchronnie od miejsca, w którym był szczęśliwy... Marek czuł, że coś traci,
że natychmiast musi wylać na papier myśli i jeszcze świeże uczucia kłębiące się w sercu i głowie otaczanych powoli smutkiem tęsknoty. Chciał napisać list. Nie wiedział,
jak zacząć, by zbyt toporne słowa nie ukierunkowały źle dalszego rozumowania i nie zaprzepaściły na zawsze tego, co chciał uwiecznić i zatrzymać... Długopis wciąż jeszcze odrywał
się od kartki, ale powoli, jakby nieświadomie, zaczynał kreślić tak ważne dla Marka słowa...
„Pytasz mnie, Przyjacielu, o niepełnosprawność, o ludzi, z którymi zetknąłem się niedawno, a którzy uchodzą - w oczach świata -
za niepełnosprawnych właśnie. Nie jest łatwo mówić o tym komuś z zewnątrz. Ktoś taki zatrzyma się na wygodnym dla siebie poziomie i nie będzie zawracał sobie
głowy trudnym niekiedy drążeniem skały uprzedzeń i obiegowych opinii, by dotrzeć do prawdy. Prawda wymaga poznania i odczucia, współpracy rozumu i serca. Dlatego prawdy
o Bogu i Kościele nie usłyszysz od niewierzącego ani prawdy o rodzinie od kogoś, kto do niej nie należy. Ktoś taki albo skupi się tylko na wyrwanym z kontekstu
fakcie, albo negatywne uczucie nie pozwoli mu tego faktu dojrzeć. Nie poznasz prawdy o człowieku, dopóki nie spojrzysz mu w oczy, nie zasiądziesz z nim do stołu i nie
klękniesz do modlitwy. Nie wiedziałem nic o niepełnosprawnych i niepełnosprawności, dopóki nie dostąpiłem zaszczytu goszczenia przy ich stole, rozmowy i wspólnej modlitwy.
Poznałem i odczułem, kim są...
Co decyduje o pełnoprawności? Nogi? Ręce? Uroda i sława? I bez nich jesteśmy ludźmi. Co więcej, wielu można spotkać takich, co swe sprawne ręce i nogi wykorzystują,
by upodlić własne i czyjeś człowieczeństwo. Miałem szczęście natknąć się na ludzi, którzy nie mogli utrzymać w palcach łyżeczki, a potrafili pomóc nieść ciężar przekraczający
siły zdrowego. Spotkałem ludzi, którzy nigdy nie uczynili kroku, a to przecież oni zabrali mnie na tę niezwykłą pielgrzymkę.
Gdyby o człowieczeństwie decydowała uroda i sława, to zawsze żylibyśmy w strachu, że znajdzie się ktoś piękniejszy i bardziej sławny, kto odbierze nam miano
człowieka. Istnielibyśmy w cieniu papierowych bohaterów, których gwiazdy codziennie zapalają się i gasną jak fotograficzne flesze. Spotkałem ludzi, o których nie przeczytasz
w kolorowym czasopiśmie. Omijał nas zgiełk i przyjemności tego świata, ale byliśmy szczęśliwi, bo nasze gwiazdy miały świecić wiecznie. Ta pewność była największą radością i samą
esencją piękna.
Kiedy już zrozumiałem, czym jest pełnosprawność, przyszła kolej, bym poznał ból niepełnosprawności. I musiałem spuścić oczy przed wzrokiem chorego, by nie zostać ogołoconym i zachować
choć resztki pozorów zakrywających nagość... I musiałem przerwać modlitwę, by zobaczyć i nauczyć się od niego rozmowy z Bogiem twarzą w twarz, tak jak się rozmawia
z przyjacielem... I musiałem przestać się bać, gdy brałem w ręce chorego, a on powiedział: „Nie bój się” i zrozumiałem, że to nie jego
boję się skrzywdzić, ale siebie... Usłyszałem wreszcie śmiech i płacz, poczułem szczery uścisk dłoni i prawdziwe rozstanie, takie, co pozostawia nieuleczalną ranę - ranę tak
ważną, bo wciąż przypominającą o czymś utraconym...
Przez te kilka dni rekolekcji wiele się nauczyłem i nieskończenie wiele jest jeszcze przede mną. Powoli wychodzę z mojej niepełnosprawności duchowej. Może kiedyś wyleczę się
zupełnie. Jednego tylko się boję: że nigdy nie zobaczę w swoich oczach duszy. Nie mam tyle odwagi. Takie oczy widziałem u moich chorych. Przejrzałem się w nich i za to
tulę ich wszystkich do serca...”.
Pociąg powoli tracił prędkość. Za oknami pojawiły się znajome zabudowania. Tłum wylał się na peron i po trwającym chwilę bałaganie zaczął gwałtownie topnieć. Marek kupił kopertę
i znaczek. Zakleił list i po krótkim wahaniu napisał na kopercie swoje imię i nazwisko. Schował list do wewnętrznej kieszeni marynarki. Idąc do domu, patrzył ludziom w oczy.
Spuszczali wzrok. W ich oczach nie znalazł duszy...
Pomóż w rozwoju naszego portalu



