Znane powiedzenie: „Cudze chwalicie, swego nie znacie” dobrze oddaje przewrotność ludzkiej natury. Potrafimy idealizować w pamięci jakieś odległe miejsca, zachwycać się ich rzeczywistym
czy urojonym pięknem, a jednocześnie nie doceniamy tego, co mamy w zasięgu ręki. Niedawno z dalekiego świata przyjechał mój szkolny kolega. Kiedyś łączyła nas jedna ławka,
to samo podwórko i wyjątkowe zamiłowanie do „zbijania bąków”. Z Przemyślem nic godziś nie łączy, prócz mogił i nieustającej nostalgii, która co pewien czas
pędzi kolegę w rodzinne strony.
- To jest silniejsze ode mnie - powiada. Wśród tych uliczek, bram i zaułków błąka się kawał mojej duszy. Ostatnio byłem z żoną na włoskiej Riwierze, bardziej z towarzyskiego
obowiązku, niż z przyjemności czy ochoty. W moim środowisku standardem stało się spędzanie wakacji w modnych kurortach. Krótko mówiąc, dla znaczenia i prestiżu
należy bywać. Nie dość, że wynudziłem się tam stokrotnie, to uraziłem małżonkę, która nie mogła zaakceptować mojej obojętności wobec tamtejszego krajobrazu i lazurowego nieba. Cóż ona mogła
wiedzieć o kolorze nieba, skoro nie stała na Kopcu Tatarskim.
Żeby dogodzić tęsknotom i w pewnym sensie zmaterializować wspomnienia, długie godziny włóczyliśmy się po Przemyślu. Od Rynku przez Kazimierzowską, Franciszkańską, Asnyka, Katedralną,
na Zamek, a póżniej obok muru seminarium na Zniesienie. Potem przez cmentarz główny, Słowackiego, Plac na Bramie, znów na Franciszkańską. Po drodze dostrzegał każdy detal, cieszył się nową
elewacją i martwił dziurawym chodnikiem. Z wyboru i sentymentu jestem skazany na Przemyśl, tym bardziej więc byłem zakłopotany, gdy okazało się, że pewne miejsca i zdarzenia
w jego pamięci są żywe, a w mojej spatynowane i wyblakłe. Wtedy właśnie przyszła refleksja, którą postanowiłem się podzielić. Z każdej perspektywy
widać, w jakim wspaniałym mieście żyjemy. Na co dzień ocieramy się o prastare mury, dotykamy wiekowych zabytków, oddychamy historią. To, co przybysza wprawia w zachwyt,
dla nas jest normalne i powszednie. Mało tego, trudna egzystencja nie sprzyja kontemplacji, a wrażenia estetyczne spycha na manowce. W dzisiejszych czasach poruszanie
się w sferze subtelnych doznań duchowych jest zajęciem ryzykownym. Łatwo narazić się na zarzut idealistycznych fanaberii, które są równie odległe od rzeczywistości, co wieże kościołów od połatanego
bruku. Mimo wszystko przedmiotem tego tekstu będzie kościół, a ściślej mówiąc katedra. Wracając do wcześniej wyrażonych myśli, chciałbym wyrazić pogląd, że często indywidualna wiedza o historii
naszych zabytków (w tym kościołów), jest dość powierzchowna. Oprócz tego, co wiemy, sędziwe mury kryją wiele tajemnic, utajonych w kronikach, materiałach archiwalnych i coraz rzadziej
ludzkim przekazie. Warto od czasu do czasu odkurzyć pamięć i sięgnąć głębiej, tak z szacunku dla wielkiego dziedzictwa historycznego, jak i przywiązania do wiary. Jeżeli
deklarujemy katolicką tożsamość, to lokujemy ją w obrębie świątyni, przy chrzcielnicy, ołtarzu, konfesjonale. Skoro tam odnajdujemy swoje korzenie, to czy może istnieć zasadnicza przyczyna,
dla której nie chcemy najdokładniej poznać tego miejsca. Czy wystarczającą przyczyną mogą być na przykład doczesne kłopoty? Katedrę wybrałem z prostej przyczyny. Jest to bowiem najstarszy i najokazalszy
obiekt sakralny w mieście. Świadomy, że bez pomocy moja opowieść byłaby niepełna, poprosiłem o wsparcie proboszcza katedry, ks. prał. M. Rusina. Następna część tekstu będzie oparta
na Jego przekazie. Na razie chciałbym, aby o tym wyjątkowym kościele mówiły wspomnienia, które szczególnie mocno wryły się w pamięć. Zainspirował je kolega, który wchodząc do wnętrza,
cicho zapytał. Pamiętasz?
Dobrze pamiętam zimowe poranki. Dla kilkunastoletnich chłopców nie było łatwo jeszcze przed szóstą dotrzeć do katedry. Z odległych dzielnic miasta brnęli pieszo przez zaśnieżone, ciemne
ulice. Bez przymusu, w poczuciu odpowiedzialności, z ochotą i nadzieją szli służyć do Mszy św. Dlatego z nadzieją, bowiem byli w grupie ministrantów
młodszych i jeżeli dotarli dostatecznie wcześnie, to pojawiała się szansa, że nikt ze starszych kolegów ich nie uprzedzi. Starsi mieli pierwszeństwo. Niebawem w zakrystii
pojawiali się księża, żeby odprawić tzw. cichą Mszę, która trwała nie dłużej niż 20 minut. Chłopcy byli już gotowi. Przebrani w komże, z ciężkim mszałem pod pachą, z niepokojem
wpatrywali się w drzwi wejściowe do zakrystii. Jeżeli nie pojawiał się starszy, a ksiądz już zdążył się przebrać do liturgii, znaczyło, że się uda. To była wielka rzecz, honor i nobilitacja
dla ministranta, jeżeli mógł służyć przy ołtarzu. Zdarzało się, że zanim zrobiło się jasno, szczęśliwcy mieli za sobą dwie a nawet trzy Msze św. Potem z dumą i satysfakcją
można było pójść do domu, zjeść śniadanie i ruszyć do szkoły. Rzecz oczywista, że ich życie w katedrze skupiało się w zakrystii. Tam w wolnych chwilach pomagali
kościelnemu. Pan Stanisław Nuckowski lubił chłopców. Pozwalał im wybrać stosowne świece do lichtarza, rozpalić kadzielnicę, przygotować ampułki z winem i wodą. Zakrystia była przedsionkiem
ministranckiej powinności i modlitewnej przygody. Jest rzeczą absolutnie pewną, że ten zapał a nawet entuzjazm rozbudził w nich ówczesny opiekun, ks. Stanisław Burczyk.
Były to czasy, kiedy katedra tętniła życiem. Podczas porannych Mszy św. prawie wszystkie ołtarze były zajęte. Chłopcy znali na wylot wszystkie arkana. Wiedzieli, które dzwonki najlepiej dzwonią, który
z księży odprawia szybko, a który powoli, komu trzeba poprawiać albę. Katedra dla wielu chłopców stanowiła drugi dom.
Gdzieś w latach 60. przybył do Przemyśla Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński. Służyć do Mszy św. przy takiej okazji było celem największym i marzeniem. W zakrystii
formował się długi szereg starszych ministrantów ubranych w bordowe sutanny, białe komże i peleryny. Kto w porę nie chwycił stroju mógł się nie załapać. Staliśmy z kolegą
na boku, mało ważni, ignorowani. Nikt za żadne skarby nie oddałby porwanej z wieszaka sutanny. Mieliśmy szczęście. W szafie zostały już dwie najmniejsze. Żaden z dryblasów
nie mógł się w nie wcisnąć, a jak się niektórym udało, to nie zdołał dopiąć guzików. W tym była nasza szansa. Jeden z dużych obserwował te daremne zmagania,
widział też psie oddanie i niemą prośbę w naszych oczach. Ubierać się, smyki, zadecydował i nie było wątpliwości, że powiedział to do nas. Gdzieś w domowym
archiwum mam jeszcze niewyraźną fotografię, a w sercu żywą pamięć tej uroczystości.
Lata mijały, a katedra wciąż była obecna w życiu. Lekarze nie rokowali nadziei. Skomplikowany zabieg ortopedyczny miał chłopcu skorygować wrodzoną wadę, ale nie wyleczyć. Minął
rok, a on zadziwiająco sprawny pobiegł do świątyni dziękować. Jest tam ołtarz św. Tadeusza Judy, przed którym rodzice wymodlili to, co obiektywnie było niemożliwe. I jak katedry
nie traktować w sposób osobisty, skoro żyje pamięć, powraca nadzieja i wciąż płynie łaska, którą wdzięczność ludzka zamyka w złotych wotach. Od zarania katedra była miejscem
najważniejszych uroczystości kościelnych, i to jest oczywiste, a prócz tego w sercach przemyślan zapisała się zwyczajem, który do dzisiaj wielu wspomina z tęsknotą.
Przez wiele lat tradycja nakazywała przyjść na Pasterkę właśnie tu. Z Bud, Przekopanej, Winnej Góry, Zasania, Kruhela, Tatarskiej i innych rejonów miasta ciągnęły tłumy ludzi. W obszernym
wnętrzu zawsze brakowało miejsca. Wszystkich urzekał jakiś niebywały nastrój spontanicznej radości. Wokół kościoła nie brakowało muzykantów i kolędników. A gdy organista zaintonował
Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi, to ten głos pewnie było słychać w niebie.
W pamięci pozostaną osobiste związki z tą świątynią i wielu kapłanów, którzy dodawali jej splendoru i blasku. Tak postacie, które Kościół powołał do świętości, jak
też wspaniali spowiednicy, utalentowani kaznodzieje, wybitni nauczyciele i wychowawcy, wreszcie powiernicy i przyjaciele. Dzisiaj wielu z nich już nie żyje, ale ich sylwetki
zapisały się w ludzkiej pamięci i historii tego niezwykłego miejsca. Minęło wiele lat, ale dokładnie pamiętam, w którym konfesjonale spowiadali śp. bp Tomaka, bp Jakiel,
prof. Ataman czy ks. Pyś. Z tego kontekstu wynika, że więź między wiernymi a świątynią budowali kapłani.
W niezbyt odległej historii była katedra również miejscem społecznej metamorfozy, symbolem nadziei i mocy. Kilka lat temu pisałem o tym wydarzeniu, a że wplata się
w konwencję tego tekstu, powtórzę je raz jeszcze. Uzbrojone po zęby oddziały ZOMO rozpędziły manifestację przemyskiej „Solidarności”. Tradycyjnie użyto pał, gazów łzawiących i petard.
Ludzie z okolic Kamiennego Mostu i przyległych plantów starali się wydostać poza kordony milicji. Ci, którym się to udało, nie uciekali do domów, lecz biegli do kościoła. Pusta o tej
porze katedra zapełniła się po brzegi. Manifestanci szukali schronienia i pomocy. W obliczu ołtarza wykrzyczeli swą krzywdę. Ku niebu popłynęła modlitwa, a z oczu
łzy. Wtedy do zebranych wyszedł bp Bolesław Taborski. Stanął po ich stronie, potępił prześladowców. A kiedy pokrzepił w nich wiarę, nagle poczuli siłę i zatrzęsły się
mury wiekowej katedry od potężnej pieśni Boże coś Polskę. Śpiewali ją już inni ludzie, nie bezradni i zalęknieni, ale dumni i odważni. Wracali śmiało ulicami, a napastnicy
schodzili im z drogi.
Poczynając od osobistych refleksji, które mają wymiar czysto duchowy i emocjonalny, trzeba dla pełnego obrazu pomieścić uczucia religijne w materialnej przestrzeni. Jest to materia
uświęcona Bożą obecnością i choć ludzka i dotykalna, to mistyczna. Dlatego ważny jest i wystrój architektoniczny, i malowidło, kaplica i krypta,
dzwon kościelny, świeca, kropielnica czy klęcznik.
Mam nadzieję, że w kolejnej części uda mi się w interesujący sposób odkryć te elementy, może wydobyć mało znane fragmenty, bo one także składają się na treść Domu Bożego. Skoro
będziemy bogatsi wiedzą, to sądzę, że także wiarą.
Pomóż w rozwoju naszego portalu