Próbowałem Chrystusa dogonić
na Jego galilejskim szlaku,
ale ciągle był przede mną
o jakąś… godzinę czasu.
Ja byłem w Nazarecie,
a On już w Kanie.
Wspiąłem się na Górę Tabor,
a On opuszczał już Nain.
Wjeżdżałem do Kafarnaum,
a On był na Górze Błogosławieństw…
Ciągle mi umykał
pośród oliwnych gajów,
malowniczych wzniesień,
zielonych dolin,
pustynnych wydm
i milczących skał.
Siliłem jak mogłem
moją wyobraźnię, by w końcu Go zatrzymać
na trochę przy sobie,
by jak kiedyś uczniowie z Emaus
rozpoznać przy łamaniu chleba…
Ale wszystko na próżno,
wszystko jakby za późno,
jakby oczom brak było
wiary, sercu ufności,
a nogom bardziej zdecydowanych kroków.
Próbowałem wreszcie
w Jordanie przetrzeć twarz
dla lepszego widoku,
na okręcie mych myśli
przemierzyć Genezaret
i w lustrze wody spotkać
Jego spokojne oblicze
w nadziei, że burzę duszy
raz na zawsze uciszy,
ale jak na złość
ktoś włączył muzykę,
by moje myśli
skutecznie zakrzyczeć.
Modliłem się dużo
W każdym miejscu Jego słów,
modlitw i cudów.
Modliłem się dużo
o łaskę wiary na miarę
ziarnka gorczycy.
Na zakończenie pobytu w Galilei
26 kwietnia 2003
Pomóż w rozwoju naszego portalu