Przygoda z ks. prof. Szafrańskim zaczęła się dla nas w 1958 r. Wtedy, z woli bp. Czesława Kaczmarka, został rektorem Wyższego Seminarium Duchownego w Kielcach. Byliśmy wówczas pierwszym kursem w
dość dużej, bo liczącej ponad 200 alumnów, rodzinie seminaryjnej. Od tamtego dnia ks. Szafrański zapadł nam w pamięci jako rektor, profesor i wychowawca niezwykłego formatu. Stał się dla nas wielkim autorytetem.
A wymagał od nas, od innych i od siebie samego.
Jako człowiek wszechstronnie wykształcony, wykładał nam liturgikę, pedagogikę, teologię moralną. Przy tym doskonale znał się na teorii marksistowskiej i często w wykładach nawiązywał do tych poglądów.
Powtarzał, że przeciwnika trzeba dobrze poznać.
Jego wykłady miały coś z ducha prorockiego - i to nie tylko ze względu na zaangażowanie, z jakim mówił. Już przed Soborem Watykańskim II wskazywał na taki Kościół, o którym mówiło się dopiero
w czasach posoborowych. A niejednokrotnie jakieś sformułowania czy tezy uprzedzały to, co po kilku latach znalazło się w dokumentach Soboru.
Wspominamy go jako rektora, który był niezwykle zatroskany o poziom naukowy w seminarium. Wprowadził choćby obowiązkowe seminaria naukowe z poszczególnych przedmiotów. Już w tamtym czasie marzył o
tym, aby seminarium kieleckie stało się filią KUL i zachęcał wykładowców do pracy naukowej oraz przygotowywania habilitacji. Ale nasz Ksiądz Rektor - jak zresztą później wielu z nas do niego ciągle
się zwracało - nie troszczył się wyłącznie o intelekt. W wychowaniu seminaryjnym niezmiernie ważna dla niego była troska o rozwój duchowy. Tak np. niedziela była dniem świętym, kiedy poza modlitwami
porannymi, rozmyślaniem i poranną Eucharystią w kaplicy seminaryjnej, uczestniczyliśmy jeszcze w uroczystej Eucharystii w katedrze, a wieczorem śpiewaliśmy Nieszpory albo Gorzkie Żale w okresie Wielkiego
Postu. Ks. Szafrański uważał, że w niedzielę pozostały czas winien być przeznaczony na czytanie Pisma Świętego, lekturę duchowną oraz troskę o zdrowie. Nauka w tym dniu była dla niego nie do pomyślenia
- tak, jak praca dla robotnika.
Obok tego mocnego akcentu na rozwój duchowy alumnów Ksiądz Rektor przywiązywał dużą wagę do troski o zdrowie swoje i kleryków. Ale nie było w tym cienia egoizmu. On często nam powtarzał: „Cóż
z tego, że zostaniesz księdzem, jak będziesz zdrowotnym wrakiem. Ludzie potrzebują księdza zdrowego, aktywnego”. I konsekwentnie do tych słów nas wychowywał, począwszy od tak prozaicznych spraw,
jak troska o odpowiednią ilość snu, o gimnastykę, spacery rano i wieczorem w ogrodzie, długi spacer poza miasto po obiedzie...
By zaszczepić w nas ducha aktywności, organizował w wakacje turnusy pracy w seminarium. Wszelkiego rodzaju prace remontowe, gospodarcze czy porządkowe wykonywaliśmy sami. Po to zaś, by nie były to
prace bezużyteczne - bo przecież chodziło o solidną pracę - pracowaliśmy pod kierunkiem alumnów, których Ksiądz Rektor wysłał wcześniej na odpowiednie kursy szkoleniowe. Zwieńczeniem takich
turnusów pracy były wyjazdy całym rocznikiem - turnusy turystyczne - najczęściej w góry. Zresztą to od Księdza Rektora uczyliśmy się miłości do gór. Do dziś pamiętamy pierwsze rekolekcje,
które przeżywaliśmy na łonie natury w Górach Świętokrzyskich. Konferencje głosił nam ks. Szafrański - na Łysicy i w innych miejscach. A niezapomnianym towarzyszem tamtych wypraw był też ówczesny
prefekt - ks. Mieczysław Jaworski.
Ksiądz Rektor zapadł nam jeszcze w pamięci jako wspaniały kaznodzieja. Przemawiał zawsze z ogromnym zaangażowaniem i gestykulacją. Kazania na Boże Ciało czy podczas innych uroczystości w katedrze
jeszcze dziś są wspominane przez ówczesnych kleryków i świeckich.
Wielkim ciosem dla Księdza Rektora w drugim roku pełnienia tej funkcji w 1959 r. było przymusowe wcielanie kleryków do służby wojskowej. W ten sposób władze postanowiły ukarać bp. Kaczmarka.
W ciągu dwóch lat ponad 60 alumnów zabrano do wojska. Kieleckie seminarium było pierwszym w Polsce, które tak zostało doświadczone. Wtedy Ksiądz Rektor odsłonił jeszcze jedną swą cechę. Przy całej swej
surowości zorganizował uroczyste pożegnanie odchodzących do służby wojskowej kleryków - w katedrze i na stacji kolejowej. Było to ogromne przeżycie dla wszystkich - wiernych, kleryków pozostających
w seminarium i tych odjeżdżających do wojska. Potem zawsze z radością witał kleryków-żołnierzy przybywających na urlop, miał dla nich czas, podnosił na duchu i umacniał na drodze powołania.
Późniejsze lata to stopniowe ograniczanie zajęć w seminarium w Kielcach, a coraz pełniejsze zaangażowanie w pracę naukową i wychowawczą na KUL - przez długie lata, aż po sędziwy wiek. Zawsze
jednak tęsknił za Kielcami i chętnie odwiedzał swych uczniów, którzy byli już na parafiach. Cieszył się ich sukcesami, pomagał w pracy duszpasterskiej i ciągle podkreślał wagę posługi w konfesjonale.
Wielu z księży i świeckich pamięta go właśnie jako niezmordowanego spowiednika, którego można było zastać w katedrze i w wielu innych kościołach diecezji. Nie znał tu taryfy ulgowej nawet wtedy, kiedy
mocno już opadł z sił. Wydawało nam się, że ze względu na słabe zdrowie nie powinniśmy prosić go z pomocą do parafii. Wtedy z żalem usłyszałem: „Nie poprosiłeś mnie na rekolekcje do spowiedzi…”.
Do końca chciał i do końca pozostał aktywny tak intelektualnie, jak i duszpastersko.
Tamtego dnia, który był początkiem drogi prowadzącej na drugą stronę życia, ks. Szafrański szedł do katedry na koncelebrę. Potknął się na schodach, musiał w konsekwencji pojechać do szpitala, gdzie
ostatnie kilka tygodni spędził w otoczeniu przyjaciół, na modlitwie łączonej z cierpieniem i refleksją o rzeczach ostatecznych. Odszedł do Pana po należną mu odpłatę w wieku, w którym mówimy, że przeżył
wiele. Przeżył zaś wiele nie tylko ze względu na wiek, bo w jego życiorysie jest jeszcze wiele pięknych kart, znanych niejednej osobie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu