Będąc ostatnio w Krakowie, zaszedłem (ubrawszy oczywiście marynarkę, a nie czerwony sweterek) do teatru. W Teatrze Starym grano akurat Cara Mikołaja autorstwa polskiego dramaturga Tadeusza Słobodzianka.
Rzecz rozgrywa się w międzywojniu na Białostocczyźnie, gdzieś na pograniczu żywiołów i kultur. Miejscowy prorok Ilija z państwowymi orderami na piersi ogłasza wszem i wobec, że jest przychodzącym po raz
wtóry Jezusem Chrystusem. Nieopodal zaś, w drugiej wsi, pojawia się nagle rzekomo zmartwychwstały car Mikołaj, zamordowany niegdyś przez bolszewików. Zresztą bolszewicy też są, zbierają się wieczorami,
by pić wódkę i współczuć samotnemu tow. Stalinowi, który na dalekim Kremlu układa właśnie dekrety. Rzecz cała jest dramatyczna i komiczna jednocześnie. Młody bolszewik Kosma, który za zgodą towarzyszy
z Białegostoku właśnie ma dokonać zamachu na zmartwychwstałym carze, ginie podczas nieudanego zamachu. Będąca zaś tego świadkiem matka Kosmy zarzeka się, że nie pójdzie do Iliji prosić, by go wskrzesił,
choć to dla Iliji łatwe do zrobienia, bo nie dopuści, aby zmartwychwstać miał bolszewik, choćby to był i własny syn.
Oglądałem rozgrywający się dramat z tym większym zainteresowaniem, że w tygodniu po Wielkanocy przyszło mi nawiedzić nadbużańskie tereny. Świat tam zupełnie inny niż nasz. Gdy ogląda się domy i obejścia,
gdy rozmawia się z ludźmi, to uświadamiamy sobie, że czas płynie tam wolniej, ludzie żyją spokojniej, a Pan Bóg zdaje się być jakby bliżej. Całe życie wydaje się bliższe naturze, ale przez to także zaprawione
jakąś magią. Rozsiane po łąkach małe i większe sanktuaria katolickie, prawosławne czy unickie, ozdobione kokardami krzyże, leśne kalwarie i miejsca pątnicze, przy których jak drzewa wyrastają krzyże,
wszystko to czyni ten świat bardziej sakralnym niż nasz. Ma się wrażenie, że pola tam są jeszcze święte, a gaje zamieszkałe przez pustelników. Rzekłbyś, że gdyby powtórne przyjście Pana miało się rozpocząć
w Polsce, to chyba właśnie tam, bo nikt by tego nie kwestionował.
Nie ulegajmy jednak przesadnie złudzeniom. Magia magią, a żyć trzeba. I chyba dlatego - jak mówią - „całe Siematyczne” pracują już w Brukseli. Co prawda, jeszcze nie w unijnym
rządzie, a na razie w domowych kuchniach, restauracjach i na belgijskich budowach, ale od czegoś trzeba przecież zacząć podbój tej Europy. Zresztą, co tu dużo mówić, w tym wymiarze, to ta Europa była
już nasza bardzo dawno. I nie tylko Europa. Ciekaw jestem, jakby wyglądał świat, gdyby od wieków Polacy w niego nie ruszali. Przez całe wieki i pokolenia pomnażali przecież niejeden narodowy majątek.
Wystarczy przypomnieć sobie chociaż polską emigrację po I wojnie światowej do Francji, gdzie po wielkiej masakrze wojennej brak było po prostu rąk do pracy. Niejedno gospodarstwo i niejedna kopalnia stała
przecież Polakami.
To prawda, że Polska to dziwny kraj. Raz podnosi się szybko jak feniks z popiołów, a raz jakby nie potrafiła nabrać wiatru w żagle historii. I przez te wszystkie wieki różne na nią mieli plany jej
sąsiedzi: łupili, zalewali, dzielili, przekupywali nawet. Dlaczego nigdy się to nikomu w końcu nie udało? Ano może dlatego, że w „tutejszych” duch nieobliczalny, wierzą i w zmartwychwstałego
cara i w Pana, który nadchodzi, a podobno jeszcze, niektórzy są przekonani, że miłościwie nam panujący Jego Cesarska Mość Franciszek Józef jest tylko chwilowo nieżywy. I jak tu taki naród podbić? Nie
uda się pewno i Unii, choćby bardzo chciała. Nie tacy już przecież próbowali.
Pomóż w rozwoju naszego portalu