To była miłość jak żadna. Znali się od zawsze. Wspólna podstawówka, liceum i studia. Zawsze razem. Ich rodzice przyzwyczaili się do tego i czekali tylko na potwierdzenie swych domysłów o rychłym ślubie.
Faktycznie, po trzecim roku studiów pobrali się. Mieli zamieszkać w wynajętym pokoju, ale uznali, że przetrwają jakoś te dwa lata w akademiku. Nie było łatwo. Weterynaria to naprawdę trudne studia. Już
przed absolutorium wiedzieli, gdzie będą pracować. Mała wioska na Mazurach. Najpierw staż u Krzysztofa, przyjaciela Andrzeja, a później coś może się znajdzie. Rodzice obiecali wesprzeć ich na początek.
W pobliżu są dwie ubojnie drobiu i rzeźnia, więc Anka też pewnie będzie pracować. Co prawda umówili się, że po skończonych studiach od razu będą mieli dziecko, ale „wszystko wyjdzie w praniu”.
Wieś była nieduża. Najbliższe jezioro kilometr od domu. Mieszkali nad lecznicą. To było kiedyś mieszkanie Krzysztofa. Przywieźli ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Dwa pokoje z kuchnią trzeba było
czymś zapełnić. Krzyś dał im swoją starą wersalkę, zupełnie dobrą do spania, tyle że nie dawała się złożyć. Odpadły więc kłótnie o to, kto chowa pościel. Było im naprawdę cudownie. Środek lata, okolica
bajeczna. Każdą wolną sobotę spędzali na rybach. Krzysztof wyjechał na urlop, więc w weekendy korzystali z jego domku. Stał nad samym jeziorem. Pod koniec wakacji przyjechali rodzice. Najpierw jedni,
tydzień później drudzy. Przywieźli masę drobiazgów, które uprzyjemniły im życie. Mieszkanie stało się przytulne. Anka potrafiła zdziałać cuda. Firanki, zasłonki, bukiety, zdjęcia w ramkach. Czuć było
ciepło i szczęście tego domu. Zaczęli poznawać ludzi. Najpierw pani doktor, dyrektor szkoły, ksiądz proboszcz. Byli z Częstochowy, więc mieli „dobre notowania” u kapłana, zwłaszcza, że ich
nowa parafia miała za patronkę Matkę Bożą Częstochowską.
Mijały lata. Oboje pracowali. Byli lubiani i szanowani. Wszystko układało się świetnie poza jednym - ciągle nie mieli dziecka. Anka postanowiła zrobić badania. Diagnozę postawiono dość szybko.
Nie pozostawiała złudzeń. Zmiany na jajowodach powstałe w wyniku stanu zapalnego w jamie brzusznej. Najprawdopodobniej efekt rozlanego wyrostka zoperowanego w ostatniej chwili. Miała wtedy 11 lat. Andrzej
był u lekarza razem z nią. Wracali milczący. Dopiero w domu nie wytrzymała i zaczęła płakać. Mąż pocieszał ją. Jednak nie wydał jej się przekonywujący w tym, co mówił o konieczności pogodzenia się z diagnozą.
Chyba nie był z nią do końca szczery. Przestali o tym rozmawiać. Dopiero po niemal roku Anka wspomniała o adopcji. Andrzej nie zgadzał się. Było mu dobrze tak, jak jest. Mógł spokojnie poświęcić się pracy,
zaoszczędzić pieniądze na budowę własnego domu. Może później, jak się już w nim urządzą. Płakała wiele nocy. Oddalili się od siebie. Jeszcze bardziej wtedy, kiedy zaczęła się budowa. Andrzej spędzał tam
wiele czasu. Prawie się nie widywali.
Zbliżało się kolejne Boże Narodzenie. Anka postanowiła, że pojadą do rodziców. Nie byli tam już kilka lat. Tydzień przed wigilią spakowali się i ruszyli. Droga trwała prawie 7 godzin, więc sporo rozmawiali.
O wszystkim, ale nie o dziecku. Dojechali późnym wieczorem. Uparła się, żeby odwiedzić Marysię. To była jej siostra cioteczna. Wychowywały się właściwie jak siostry. Po śmierci rodziców Mania zamieszkała
w ich domu. Teraz miała męża, a pół roku temu urodziła wspaniałego chłopca. W pierwszej chwili, kiedy Ania zobaczyła małego poczuła smutek i chyba zazdrość, jednak, kiedy zaczęły rozmawiać o rodzicielskiej
codzienności, cieszyła się ich szczęściem.
Przygotowania do wigilii „szły całą parą”. Niemal „w ostatniej chwili” wyciągnęła Andrzeja na Jasną Górę. Do spowiedzi przystąpiła jednak sama. Mimo to czuła się spokojniejsza.
Dopiero rozmowy przy świątecznym stole i pytania w rodzaju: „A wy kiedy zafundujecie sobie dzidziusia?” czy stwierdzenia: „Aniu! to najlepsze lata na pierwsze dziecko” wywołały
przygnębienie. Po kolacji Andrzej zasnął jak kłoda, a ona „snuła się” po pokoju. Siadła w fotelu. Włączyła telewizor i gapiła się bezmyślnie. Hałasy obudziły mamę. Siadły razem w kuchni. Wtedy
nie wytrzymała. Rozpłakała się. Powiedziała jej, że nie może mieć dzieci. Płakały razem. Poszły spać dopiero nad ranem.
Święta mijały szybko. W drugi dzień znów byli na Jasnej Górze. Długo oglądali szopkę w Wieczerniku.
Po powrocie do domu musieli szybko przestawić się na pracę. Każdy dzień mijał podobnie.
To był koniec wiosny. Siedzieli długo na dworze. Andrzej przywiózł karkówkę i Ania przygotowała ją na grilla. Ledwo usłyszeli dzwonek telefonu. Andrzej pobiegł odebrać, choć niechętnie. Nie bardzo
miał ochotę wyjeżdżać teraz na zgłoszenie. Wrócił po chwili, na tyle jednak długiej, że Anka wiedziała, że to nie był służbowy telefon. Miał zmienioną twarz. „Był wypadek samochodowy” -
prawie szeptał. „Mania z mężem zginęli na miejscu. Pogrzeb za tydzień. Mały walczy o życie w klinice”.
Ten pogrzeb nie różnił się od innych. Nieczęsto jednak kondukt żałobny towarzyszy dwom trumnom. Zapamiętała homilię. Zaprzyjaźniony z rodziną Ksiądz Biskup mówił o wielkim cierpieniu bliskich zmarłym,
mądrości Boga, Jego decyzji. O tym, że to właśnie On najlepiej wie, kiedy jest najlepszy czas, aby nas z tego świata zabrać. Mówił też o odpowiedzialności tych, co zostali: za pamięć o zmarłych i za sieroty,
które zostawili.
Przez siedem tygodni prawie nie wychodziła z kliniki. Andrzej wrócił do pracy, ona została. Wreszcie mały mógł opuścić szpital.
Andrzej nawet jednym słowem nie zareagował na jej decyzję. To było oczywiste dla nich obojga. Razem odbierali Julka. Wtedy właśnie powiedział jej, że był zdecydowany na adopcję chłopca od pierwszej
chwili, ale bał się o tym mówić. Śmierć Mani i Jerzego to przecież straszna tragedia. Czy wobec niej mają prawo czuć się szczęśliwymi rodzicami ich syna?
Przed powrotem na Mazury w trójkę pojechali na Jasną Górę. Tym razem do spowiedzi poszli razem. Wobec tylu różnych myśli, rozterek, potrzebna im była rozmowa z duchownym. Później w Kaplicy powierzyli
Matce Bożej swoje nowe życie i modlili się o wieczność dla rodziców Julka. Byli też na cmentarzu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu