Ks. Jarosław Mitrzak pochodzi z Siedlec. Przed dziewięciu laty podjął niezwykle trudną, ale zaszczytną decyzję - wyjechał na misje w głąb Rosji, właśnie na Syberię. Jest w Tobolsku, tym samym, o którym śpiewał niegdyś Jan Pietrzak „żeby Polska była Polską, od Chicago do Tobolska”, jednym z najstarszych miast Syberii, jej dawnej stolicy, największym skupisku ludzi o polskich korzeniach.
Dotrzeć do ludzi
Reklama
Tobolsk leży w diecezji nowosybirskiej, w zakolu rzeki Irtysz, jednej z ważniejszych na Syberii, która łącząc się z Obem, wpada do Morza Karskiego (poprzez Zatokę Obską). Tuż za miastem rozciąga się tajga,
chciałoby się rzec - nieprzebyta, bo ma kilka tysięcy kilometrów długości i 500-800 km szerokości. Ale nie stanowi dla tamtych ludzi przeszkody nie do przebycia. Nauczyli się oni zmagać z przeciwnościami
i radzić w ekstremalnych warunkach. Jeśli trzeba, przemierzają niezmierzone połacie tajgi, latem pełnej dokuczliwych owadów na tych podmokłych terenach, zimą grożącej niebezpieczeństwem utknięcia w ogromnych
zaspach, przy czterdziestostopniowym mrozie i czyhających dzikich zwierzętach.
Do rodzin katolickich, rozrzuconych po tej rozległej, niezbyt gościnnej, acz pięknej krainie, docierać można na kilka sposobów: samochodem, pociągiem, samolotem. Na pewno nie pieszo, bo wszędzie zbyt
daleko. Do jednej z rodzin, mieszkającej blisko koła podbiegunowego, trzeba było pokonać 1,5 tys. kilometrów. Najpierw 250 km samochodem do lotniska, dalej samolotem.
Teraz panują tam białe noce. Słońce zniża się do linii horyzontu, przesuwa się ponad tą linią i znowu idzie w górę. Ludzie zasłaniają okna nie żeby odgradzać się od sąsiadów, ale by zaciemnić trochę
mieszkanie i móc się przespać. Zimą odwrotnie, słońce na chwilę ukazuje się ponad horyzontem i zaraz chowa się z powrotem. Ale dobre samopoczucie nie opuszcza mieszkańców tej ziemi. „U nas tylko
dziewięć miesięcy zima, a potem to już tylko lato i lato...” - mówią.
Dwa lata temu Ksiądz Jarosław po raz pierwszy dotarł na drugą stronę tajgi do mieszkającej tam rodziny Polaków katolików, aby odprawić Mszę św. Wcześniej spotykał ich w swoim kościele raz w roku około
Wielkanocy. Dowiedzieli się, że jest polski ksiądz w Tobolsku i przybywali tu, aby się wyspowiadać i uczestniczyć we Mszy św. Kiedy Ksiądz dotarł z kolei do nich, zdziwiony, że tam jest w ogóle jakaś
miejscowość, na dodatek spora - w tej pierwszej Mszy św. uczestniczyło siedem osób, z tego cztery nie potrafiły się przeżegnać. A potem przypomniano sobie, że gdzieś tam dalej o kilometry tajgi
żyje starszy człowiek, którego babką była Polka, więc może on też zechce się ochrzcić i wyspowiadać.
„Pytają mnie czasem w Polsce, czy warto dla tych kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu osób tam być. Przecież u nas parafie są liczne i jest z kim pracować - mówi Ksiądz Jarosław -
ale tam pracuje się nie tylko z tymi, którzy należą do parafii. Wokół nieraz jednej tylko katolickiej rodziny zawiązuje się wspólnota i Kościół się rozrasta”.
Parafia w Tobolsku ma dziewięć punktów dojazdowych. A zgodnie z obecnymi potrzebami należałoby stworzyć jeszcze z dziesięć. Jednak jeden ksiądz nie jest w stanie sprostać tym zadaniom. Teren bardzo
rozległy, mówiąc obrazowo, obszar parafii jak Polska pięć razy wzięta. „Wyobraźcie sobie - Ksiądz Jarosław pociera posuwającą się łysinę - że jeden ksiądz jest tu u was w Sarnakach,
drugi w Berlinie, następny na południu w Pradze, kolejny w Moskwie, a jeszcze jeden na północy, gdzieś w Norwegii. Takie są proporcje, jeśli chodzi o teren podległy jednemu kapłanowi”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Siła modlitwy
„Kiedy jadę przez tajgę, mam świadomość wsparcia modlitewnego wielu ludzi, wiem, że w mojej intencji się modlą, że nie jestem tak naprawdę sam. Modlitwa i oparcie w Bogu to podstawa. Inaczej to,
co robię, byłoby niemożliwe do wykonania. O sile modlitwy przekonałem się już na samym początku swego pobytu w Rosji”.
Gdy przyjechał do Tobolska, nie bardzo wiedział, co robić, od czego zaczynać. Martwił się, że nie zna języka, więc jak będzie sobie radził? Przecież trzeba rozmawiać z ludźmi, załatwiać różne sprawy.
A wtedy pewien miejscowy człowiek powiedział mu: „Czym się Ksiądz martwi? Przecież najważniejsze już Ksiądz zrobił - przyjechał tu. Reszta jest w rękach Boga, Bóg pomoże”.
Wziął więc ksiądz mapę, znalazł na niej na chybił trafił miasto Surgut, odległe o około 600 kilometrów i postanowił codziennie modlić się za tamtych ludzi. Minęły trzy tygodnie. Do jego drzwi zapukał
jakiś człowiek. Okazało się, że przybył z Surgutu, koleją, bo dowiedział się, że tu jest polski ksiądz. Prosił o przyjazd księdza tam do nich, do tego odległego syberyjskiego miasta, gdzie wkrótce zawiązała
się wspólnota.
Inny przykład jest równie wymowny, dotyczy innego księdza. Otóż pewnego razu biskup w Irkucku (miasto nad Bajkałem; to druga syberyjska diecezja) wręczył księdzu kartkę z adresem katolickiej rodziny
w jakiejś zapadłej wioszczynie, której nawet nie ma na mapach. Prosił o odwiedzenie tych ludzi. Ksiądz obiecał spełnić prośbę biskupa, ale kartkę schował tak dobrze, że szybko o niej zapomniał. Po dwóch
latach potrzebował jakichś informacji z książki, która stała sobie spokojnie na półce. Gdy ją otworzył, spomiędzy stronic na podłogę wypadła pożółkła kartka. Ksiądz przeczytał zapisany na niej adres i
przypomniał sobie o swojej obietnicy. Postanowił czym prędzej odnaleźć polecanych jego pamięci ludzi. Kupił bilet na pociąg i pojechał. Najpierw całą dobę pociągiem, potem rozklekotanym autobusem po coraz
większych wertepach, na koniec dotarł jednak szczęśliwie do poszukiwanej wsi.
Zbliżała się noc. Wokół wszystko i wszyscy obcy. A kiedy odszukał chałupę wskazaną w adresie, okazało się, że na głucho zabita deskami. Już dawno nikt w niej nie mieszkał. Co tu robić? Gdzie szukać
noclegu? Gdyby to była polska wioska, wszedłby do pierwszego z brzegu domostwa, przywitał gospodarzy staropolskim „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” i miałby zapewniony dach nad głową.
Polak księdza uszanuje. Ale w tej obcej głuszy? Strach przyznać się do bycia księdzem, bo nie wiadomo, co może człowieka spotkać.
Pochodził z Ukrainy. Dowiedział się, że na końcu wioski mieszkają Ukraińcy, postanowił więc udać się do nich. Przyjęli gościnnie, ciekawi wieści z dalekiego świata. Dopiero późnym wieczorem, po jakim
takim zaprzyjaźnieniu się, przyznał się im, że jest katolickim księdzem. Wtedy gospodarze przypomnieli sobie, że nieopodal żyje samotnie starzec, pochodzący z Polski. Ksiądz natychmiast udał się do niego.
Wiejską pustą drogę oświetlał tylko księżyc i rozgwieżdżone niebo, omiatał świszczący wicher. Nawet psa żadnego słychać nie było.
Chałupa wrastała w ziemię, obejście mizerne. Otworzył drzwi zamknięte prowizoryczną klamką. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” - pochwalił Boga przekraczając wysoki próg domostwa.
Wszedł do środka, przyświecając sobie latarką. W jedynej izbie, na nędznym łóżku przy ścianie leżał człowiek. Na dźwięk pozdrowienia z wysiłkiem odwrócił się w kierunku księdza. W ręce trzymał różaniec.
„Ja całe życie na księdza czekałem” - powiedział po polsku, chociaż ze wschodnim zaśpiewem, a po jego pomarszczonych policzkach popłynęły łzy. „Codziennie na tym różańcu modliłem
się, aby przed śmiercią się jeszcze wyspowiadać”. I popłynęła opowieść o tym, jak dzieckiem był wywieziony z Polski wraz z całą rodziną, że ongiś był ministrantem i zabrał z sobą na tułaczkę ten
właśnie różaniec, jego jedyną podporę i nadzieję w trudnym życiu. Ludzie czasem śmieli się z niego i z tej jego ufności. „A skąd ty księdza się doczekasz na tym końcu świata?” - mówili.
I doczekał się. Pan Bóg wysłuchał jego modlitwy.
Wyspowiadawszy staruszka, ksiądz obiecał nazajutrz z rana odprawić Mszę św. Ale kiedy wrócił rankiem, zastał go już martwego. „Oto jak Bóg kieruje krokami ludzkimi - pomyślał - musiałem
po dwóch latach odnaleźć adres tej zapadłej wsi, aby przygotować na śmierć człowieka, który zaufał Bogu”.
Teraz to dobrze
Podczas jednej z wielu swoich pasterskich podróży Ksiądz Jarosław nocował w dalekiej wiosce, w chacie gościnnych Polaków. Mieszkali nędznie, żyli bardzo skromnie, ale gościny nie odmówili i przyjęli po
staropolsku, czym chata bogata. Długo w noc gospodarz opowiadał o losach swojej rodziny, o trudach zesłania, o warunkach życia na obczyźnie, teraz już oswojonej.
A rankiem zasiedli do śniadania: gospodyni postawiła na stole misę parujących jeszcze gotowanych kartofli, drugą pełną zsiadłego mleka, podała łyżki i wszyscy razem zasiedli do jedzenia. „Kiedyś,
proszę Księdza, to była bieda - kontynuował gospodarz wieczorne opowieści - teraz już jest dobrze. Mam wszystko, niczego mi nie brakuje. Mam kartofle i mleko do nich, mam chleb i słoninę,
czego chcieć więcej? Wszystko jest”. Ksiądz pomyślał: „Muszę o tym powiedzieć w Polsce. Tyle się słyszy narzekania na biedę, na różne braki. Ludziom ciągle czegoś brakuje, mają za mało. Może
ktoś chciałby się zamienić z tamtymi ludźmi, oni mają już wszystko”.
Ci ludzie, rzuceni przez los daleko, daleko od rodzinnej ziemi, tęsknią za powszechną dostępnością do kościoła, za stałą obecnością księdza i za Polską, w której to wszystko jest możliwe, ale nie
ma możliwości (najczęściej finansowych), aby do niej wrócić. „Wyobraźmy sobie, że jakiś kataklizm jutro zmiecie z powierzchni ziemi wszystkie kościoły tak, że najbliższy będzie w Gdańsku, że zabraknie
księży i do spowiedzi będzie można pójść za lat dziesięć czy dwadzieścia. Dlaczego nie doceniamy tego, nie korzystamy z tego, że tu w każdym kościele ksiądz czeka w konfesjonale, stoi przy ołtarzu?”
- pyta retorycznie Ksiądz Jarosław.
Pomyślałam o znajomej Białorusince, która od kilku lat mieszka w Polsce. Wychowywała się w rodzinie ateistycznej, nic o Bogu nie wiedziała. Twierdzi, że w jej życiu dokonał się cud - jako szesnastolatka
z ciekawości weszła do cerkwi i po prostu uwierzyła w Boga. Teraz wciąż Go poszukuje. Swoje dzieci chce wychować po katolicku. Niedawno córka przyjęła I Komunię św. Ona razem z dziećmi modli się codziennie,
przyprowadza je do kościoła. Sama uczy się modlitwy różańcowej, próbuje odmawiać Koronkę do Miłosierdzia Bożego. „Cieszę się, że odnalazłam Boga - mówi - On nadaje sens memu życiu. Nie
jest ono łatwe, ale wszystkie trudności polecam dobremu Bogu. Wydaje mi się, że dzięki temu mam udział w Męce Jezusa”.
Jakiś czas temu przez Radio Maryja wypowiadała się kobieta z Witebska na Białorusi, Polka z pochodzenia. Przez osiem lat modliła się codziennie o możliwość przyjazdu do Polski i wreszcie, dzięki pracującemu
tam polskiemu misjonarzowi, marzenie się ziściło. Była zauroczona tym, że na niemal co drugiej ulicy w każdym mieście można spotkać katolickie kościoły, że kapłani są na wyciągnięcie ręki, ludzie mogą
się do nich zwracać w każdej potrzebie. „Szanujcie swoich kapłanów - wołała żarliwie - nawet nie wiecie, jakie macie szczęście, że żyjecie w Polsce, kraju katolickim. Ja jestem szczęśliwa,
bo teraz mogę nasycić się bogactwem polskiej kultury, religii, tradycji”.
Ksiądz Jarosław, wysoki, szczupły mężczyzna o ciepłej barwie głosu, swoje urlopy spędza w Polsce, opowiadając ludziom o pracy na Syberii. Swoją opowieścią zauroczył też ludzi zgromadzonych w sarnackiej
świątyni. Mimo iż mówił dość długo, wszyscy słuchali w skupieniu i z zainteresowaniem. Po Mszy św. ministranci zbierali do puszek datki na remont kościoła w Tobolsku.
Kościół ten został zbudowany przez zesłańców tuż obok więzienia, od którego w kierunku rzeki Irtysz prowadzi betonowy rów, teraz częściowo zasypany. W czasach naszej niewoli narodowej tym rowem spływała
do rzeki krew torturowanych więźniów, zesłańców. Obecnie kościół powoli odzyskuje swą dawną postać. Przez lata służył jako magazyn o dosyć różnym przeznaczeniu, co nie było niczym dziwnym w komunistycznej
Rosji, gdyż wiele katolickich świątyń służyło jako magazyny zboża, nawozów sztucznych czy materiałów budowlanych.
Spoglądam na mapę. Kilka lat temu byłam w Kostromie nad Wołgą, mieście leżącym trzysta kilometrów od Moskwy. Jechaliśmy pociągiem dwa dni. Wydawało mi się, że długo. Ile dni trzeba poświęcić na dojazd
pociągiem do Tobolska? Tydzień wystarczy? A ile dni wędrowali tam zesłańcy? Szli tzw. etapami, niosąc ze sobą w tobołku cały swój dobytek, poganiani przez pilnujących ich żołdaków. Ilu ich nigdy nie dotarło
na miejsce zsyłki, ilu wykończyły nieludzkie warunki bytowania, samotność, nostalgia... Inni przetrwali. Ich potomkowie czekają na polskich księży, aby przybliżyli im utraconą ojczyznę.