Od tragicznego końca rosyjskiego okrętu podwodnego Kursk upłynął
już rok. Kilkumiesięczną wrzawę w mediach pochłonęła, podobnie jak
okręt, głucha cisza tajemniczych głębin. Nie ustalono winnych katastrofy,
nie podano jej przyczyn, a operację ratowania Kurska opatrzono klauzulą "
ściśle tajne". Świat ekscytował się próbami dotarcia do uwięzionych
na dnie marynarzy, danymi technicznymi okrętu, zachowaniem władz
rosyjskich. O dramacie uwięzionych na dnie oraz ich rodzin było zdecydowanie
ciszej. Kilkanaście dni temu telewizyjna dwójka w cyklu Świat bez
fikcji przedstawiła ludzki wymiar wydarzenia. Bohaterką filmu była
wdowa po oficerze z Kurska, która szczęściem małżeńskim cieszyła
się tylko kilka miesięcy. Rozdarta bólem, nie do końca świadoma trwałej
nieobecności męża, wciąż czuje jego zapach, pieczołowicie przechowuje
najmniejsze pamiątki, ubrania i przede wszystkim listy. Brakuje jej
jednak listu najcenniejszego, bo ostatniego napisanego przez męża
na Kursku, być może tuż przed końcem jego życia. Prokuratura wojskowa
nie chce wydać tego bardzo osobistego wyznania, mimo iż ujawniła
jego treść. Wdowa śle pisma i próbuje odzyskać najcenniejszą dla
niej pamiątkę, niestety na próżno. Na próżno czekają też rodziny
innych ofiar na ujawnienie tego, co naprawdę wydarzyło się pod wodą
- admiralicja nabrała wody w usta. Prawda leży na dnie tajnych archiwów.
Do takich sytuacji Rosjanie już chyba przywykli. Biurokratyczne
fenomeny nie budzą szczególnych emocji, jednak to, co wyemitowały
Wiadomości z 14 sierpnia mogło zadziwić nawet Rosjan. Otóż zaginęło...
miasto. Nie, nie jest to sprawa z Archiwum X, lecz fakt najprawdziwszy.
Ulice, co prawda, są, domy też, mieszkańcy również, lecz papierów
brak, ściślej dowodów osobistych, bez których obywatele nie istnieją.
Mieszczanie nie mogą głosować, odbierać przesyłek poleconych, zakładać
kont bankowych, słowem - czeski, tzn. rosyjski film! Nie cieszmy
się jednak przedwcześnie, w Polsce też nie jest lepiej. W Bystrzycy
Kłodzkiej podczas prawyborów okazało się, że cała teoria marketingu
politycznego wzięła w łeb. Na nic billboardy, reklamy w telewizji,
wiece wyborcze i ulotki, gdy o oddanym głosie decyduje wypita do
dna butelczyna gorzałki. Polmosy już wietrzą interes: wybory do Sejmu
i Senatu, do rad gminnych itd. - żyła złota. Wątpliwości może budzić
czas, kiedy trunek został spożyty. Jeśli zwerbowany wyborca opróżnił
butelkę po głosowaniu, to jeszcze nie najgorzej. Natomiast jeśli
zrobił to przed oddaniem głosu, wówczas mógł postawić krzyżyk na
chybił-trafił, czyli w niezgodzie z oczekiwaniami werbowników. Metoda
ta nie jest zatem w 100% skuteczna, poza tym nie każdy Polak jest
amatorem napojów alkoholowych! Zbliżają się wybory. Byłoby dobrze
wybierać na trzeźwo. Ale trzeźwo to nie tylko bez alkoholu we krwi.
To stanowczo za mało. Potrzebna jest jeszcze trzeźwość polityczna.
A tej - obawiam się - może nam znowu zabraknąć.
Pomóż w rozwoju naszego portalu



