Stare - można nawet zaryzykować - narodowe przysłowie mówi: „Czym chata bogata, tym rada”. Albo: „Gość w dom, Bóg w dom”. I tą naszą gościnnością od wieków gęby sobie
wycieramy i to tak głośno, że w całej Europie słychać. Kiedyś pan Mickiewicz, który wielkim poetą był, roztkliwiał się nad szlachecką bramą „na wciąż otwartą” ogłaszającą przechodniom, „że
gościnna i w gościnę zaprasza”. I rzeczywiście - uważam, że tę staropolską gościnność to trzeba między wiersze włożyć.
W czasie wakacyjnych wędrówek mijałam mnóstwo bram. Na wciąż zamkniętych. I obwieszonych tabliczkami ostrzegającymi przed czworonożną bestią. Jak wynika z bramkowych ogłoszeń, mamy psy złe, groźne
i ostre. Są też ludojady, co bezpardonowo przyznają się, że gryzą. Niektóre nawet lojalnie ostrzegają proszonych i nieproszonych gości: „Ja tu pilnuję”, „Wchodzisz na własne ryzyko”.
Ale wszystkie reklamy psich talentów bledną wobec takiej szczerości: Obok wizerunku miłego skądinąd pyska widnieje rysunek pistoletu. I napis rodem z thrillera: „Jeśli on cię nie rozszarpie, ja
cię zastrzelę”. Hitchcock nie wymyśliłby bardziej makabrycznego straszaka. Tylko co on może wiedzieć o polskiej fantazji? Czy słyszał kiedykolwiek, że szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie?
Nam za to aż nadto znane jest to porzekadło. Lubimy panować nad sytuacją, dlatego tworzymy enklawy, w których czujemy się bezpiecznie. Przynajmniej tak nam się wydaje. Toteż budujemy coraz wyższe
mury, stawiamy coraz szczelniejsze bramy i tresujemy psy, by przepisowo zębiska szczerzyły. Ale chyba najbardziej hołubimy stwora, który siedzi w nas samych i na wszelki wypadek ostrzy pazury. Wszystko
po to, by mieć władzę nad własnym strachem. Czego tak naprawdę się boimy? Niestety, wszystkiego: krzywego spojrzenia szefa, złych intencji sąsiada, nieproszonych gości, nieprzewidzianych tragicznych wydarzeń,
ostrego języka przyjaciółki, biedy, ognia i wojny... Litania lęku jest doprawdy imponująca. Można nią nafaszerować miliony głodomorów niesytych wrażeń i sensacji. I aż strach pomyśleć (znowu ten strach!),
że nasze narodowe priorytety możemy zamienić na galaretowatą masę nieszczęścia. A przecież przepis na szczęśliwe i spokojne życie jest wyjątkowo prosty. Podał nam go niemal na tacy Ojciec Święty: „Nie
lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi...”. Sęk w tym, że za drzwiami czyha warczące psisko, a Pan Jezus to wyjątkowy dżentelmen i nieproszony - na chama się nie pcha.
Zresztą - my lubimy skomplikowane rozwiązania, bo to nam daje poczucie siły. I żeby przestać się bać, wymyśliliśmy programy naprawcze i profilaktyczne. Okazuje się, że nic nie może normalnie
funkcjonować bez takich rewolucyjnych pomysłów: ani rząd, ani gmina, ani starostwo, ani służba zdrowia, ani policja, ani oświata. Brak programu to brak koncepcji na przyszłość. A ponieważ każdy dobrze
wie, jak powinna wyglądać przyszłość, koncepcji i antykoncepcji nie brakuje. Za to brakuje czasu. Na zwyczajne życie i działanie. Wchłania nas powoli papierowe morze. Są już nawet szkoły, które uczą,
skąd te cudowne pomysły brać i jak je tworzyć. Jedni szkolą drugich i gąszcz ekspertów rozrasta się w błyskawicznym tempie niby łańcuszek św. Antoniego. Niestety, nie jest tak skuteczny jak ów czcigodny
patron od zagubienia.
Panie Boże, ileż to programów zdążyłam już sklecić! Ileż bezcennej makulatury naprodukowałam, pisząc sprawozdania i - modne teraz - ewaluacje! A świat nadal schodzi na psy. No dobrze,
wiem - blondynka zbawczego planu nie skonstruuje (ojej, jakie trudne słowo!). Zaprogramowano ją felernie i nie ma na to rady. Ale za to może spać spokojnie. Kogo już dokładnie obszczekano, ten bez
obaw idzie naprzód. Podobno tylko ostatnich gryzą psy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu