Kto chce iść za mną, niech weźmie swój krzyż i mnie naśladuje
(Mt 10, 38)
Iść za Chrystusem, to znaczy usłyszeć Jego głos, zwrócić na Niego uwagę, zgodnie z Jego zaleceniem - naśladować Go. Naśladować także w dźwiganiu własnego krzyża. Bo „kto nie bierze swego krzyża i nie naśladuje mnie, nie jest mnie godzien”.
Iść za Chrystusem, to podążać drogą wskazaną przez Niego. Każdy człowiek ma taki moment w życiu, że musi się zatrzymać na rozstajach dróg i zastanowić się, którą ścieżkę wybrać w życiu. Jest ich wiele i łatwo je poplątać, zagubić, pomylić. Trzeba wytężyć wzrok, by odnaleźć tę jedyną najważniejszą drogę, którą wskazuje Chrystus, i próbować kroczyć za Nim.
Zmarły ks. Kazimierz w bardzo młodym wieku odnalazł tę właściwą drogę. Jej początek stanowiły stopnie ołtarza w kościele św. Kazimierza na Widzewie, w którym przez wiele lat służył do Mszy św. Służyliśmy razem - tam spotkały się nasze drogi. Wcześniej od niego wstąpiłem do seminarium duchownego, bo on był jeszcze za młody. Pamiętam, jaki był zafascynowany, gdy zobaczył mnie w sutannie. Był to jakiś przełom, bowiem otworzył się przede mną i powiedział, że także chciałby zostać kapłanem. Miał tylko problem, jak o tym powiedzieć w szkole (wówczas trzeba było przed maturą zadeklarować wybór kierunku studiów). Był jednym z kandydatów na studia do Moskwy, typowanym przez dyrektora ze względu na wspaniałe wyniki w nauce.
Obawiając się szykan, dopiero po uzyskaniu świadectwa dojrzałości wyjawił swoje powołanie. Był ogromnie uradowany, że znów się spotkaliśmy w seminarium. I właśnie w czasie studiów dopadła go straszna choroba, która nie rokowała długiego życia. Nie wiem dlaczego przełożeni pozwolili mu kończyć studia. I już wtedy, być może nie zdając sobie z tego sprawy, idąc za Chrystusem, „wziął razem z nim krzyż”, który dźwigał właściwie aż do śmierci. Niełatwo jest bowiem żyć z wyrokiem, że ma się przed sobą 10 lat życia, kiedy jest się młodym człowiekiem, pełnym zapału, energii i planów na przyszłość.
Postanowił wykorzystać ten czas jak najlepiej: rozpoczął dalsze studia, uwieńczone doktoratem. Ale nie tylko nauka była jego celem. Starał się w ciągu życia naśladować swego Mistrza jak najwierniej, nie tylko w cierpieniu.
Znając go od młodych lat, mogę powiedzieć, że zawsze starał się kierować w życiu prawdą. Miał odwagę być sobą, mieć swoje zdanie nawet wbrew innym. To świadczyło o jego silnym charakterze. Znając go, mogę zaświadczyć, że mimo swoich zalet intelektualnych, nie wynosił się ponad innych, nie zabiegał o godności i zaszczyty.
Z prawdziwą radością przyjął propozycję objęcia probostwa w parafii św. Floriana w Pabianicach. To było chyba spełnienie jego marzeń - być wśród ludzi i dla ludzi. Zaprosił mnie wówczas, bym przeprowadził rekolekcje dla młodzieży. Zależało mu, by młodzi ludzie potrafili znaleźć właściwą drogę. Niestety, nie mógł do końca duszpasterzować u św. Floriana, ponieważ choroba, dająca o sobie znać coraz intensywniej, zmuszała go do rezygnacji. Znalazł wtedy miejsce w Domu Księży Emerytów, gdzie pozostał do końca swoich dni.
Zapewne w jego życiu było wiele radosnych momentów, jednak ta radość była też przesłaniana świadomością ciężkiej choroby. Ks. Mieczysław Maliński w jednej ze swoich książek napisał: „Już się tego nauczyłeś, że jeśli cię spotka coś radosnego, to po tym przyjdzie cierpienie. To nie znaczy, że ta radość jest złudą - tak, jak rzeczywisty jest ból. A więc masz się cieszyć, aby potem udźwignąć smutek. A to wszystko - i szczęście, i smutek, i ten ból pochodzą od Boga i Jemu niech będą za wszystko dzięki”. Nie wiem, czy ten tekst znany był ks. Kazimierzowi, ale zapewne takie było jego życie. Bowiem wszystko po synowsku przyjmował z rąk najlepszego Ojca: i dni radosne i dni trudne.
Dziś stajemy przy jego trumnie w zamyśleniu nad jego życiem, pracą, kapłaństwem oraz jego cierpieniem. Historyk napisałby wiele na temat jego życia, bowiem o profesorze, rektorze seminarium, kapłanie, o dobrym uczciwym człowieku można by napisać ksiażkę. On doskonale wiedział, że „nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie. Bo jeśli żyjemy, dla Pana żyjemy, jeśli umieramy, dla Pana umieramy”. Zapewne nie raz cytował ten tekst z Listu do Rzymian w swoim życiu kapłańskim.
Nie żyłeś tylko dla siebie - żyłeś dla Chrystusa, dla Kościoła. Żyłeś dla innych, którzy potrzebowali Twojej pomocy, posługi kapłańskiej, czy to w konfesjonale, czy przy ołtarzu, czy przy pulpicie profesorskim. I w najprostszych rozmowach z tymi, którzy znali Cię jako dobrego człowieka, otwartego dla innych, któremu można zaufać, a nawet powierzyć niekiedy najtrudniejsze sprawy - Ty nie żyłeś tylko dla siebie.
Wiedział, że czas jego rozłąki nadchodzi, rozmawiał o zbliżającej się śmierci z ks. dyrektorem Grzegorzem. Wydał dyspozycje co do pogrzebu i innych spraw. W tym także przejawiła się jego wiara, jego wielkość.
Księże Prałacie! Przyjacielu z dawnych lat! Żegnamy Ciebie z żalem, bowiem jest to pożegnanie, które zawsze owiane jest smutkiem, ale i ogromną nadzieją, że spełnią się na Tobie słowa Apostoła Narodów: „Nasza ojczyzna jest w niebie. Stamtąd też jako Zbawcy oczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa, który przekształci nasze ciało poniżone na podobne do swego chwalebnego ciała”. Modlimy się, by ta ojczyzna, która jest niebem, zastąpiła Ci ziemską ojczyznę, na której dźwigałeś krzyż z Chrystusem do końca. Prosimy za Tobą: „Niech Cię przygarnie Chrystus uwielbiony, on Ciebie wezwał do królestwa światła”. Niech tak się stanie!
Pomóż w rozwoju naszego portalu