Zimny człowiek, którego życiem rządzi głównie trzymanie się litery prawa i tropienie afer poprzedników. Taki obraz prezydenta Lecha Kaczyńskiego rysuje się w mediach. - Prezydent jest zupełnie inny - mówią jego dawni i obecni współpracownicy.
Gabinet od kuchni
Reklama
Prezydencki dzień w Ratuszu przy pl. Bankowym zaczyna się o dziewiątej. Pierwsza czynność po przekroczeniu progu to przywitanie się z pracownikami gabinetu, który w większości tworzą kobiety. Każdą z
pań Prezydent z szacunkiem całuje w rękę, zaczynając od sekretarki. W Ratuszu stało się to naturalne i nikt się temu nie dziwi. Prezydent oczekuje też by każda z pań, niezależnie na jakim jest stanowisku,
w ten sposób traktowana była przez wszystkich mężczyzn.
Pierwsze 20 minut pracy zajmuje przegląd prasy przy herbacie z cytryną. Zwykle w asyście pani rzecznik prasowej czy szefowej gabinetu. Następne kilkanaście minut zabiera omówienie kalendarza dziennych
wydarzeń. Ok. 10. 30 zbierają się u Prezydenta jego zastępcy, skarbnik i rzecznik prasowy oraz asystentka protokołująca spotkanie. Te półtorej godziny zajmuje omawianie spraw planowanych wcześniej i tych,
którymi należy zająć się w danym dniu oraz wydawanie poleceń przez Prezydenta. Od południa odbywają się 2-3 spotkania w Ratuszu lub poza nim z umówionymi gośćmi np. ambasadorami, delegacjami innych państw
czy przedstawicielami stołecznych instytucji. Prezydent odbywa też spotkania urzędowe z wiceprezydentami i dyrektorami. Omawia wtedy plany inwestycyjne, budżetowe oraz ich realizację. Jedne z ostatnich
tego rodzaju spraw to budowa Mostu Północnego, odbudowa pałaców Saskiego i Brühla oraz zagospodarowanie pl. Defilad.
Często z kalendarza wynika, że w ciągu dnia nie ma czasu na obiad. Ale panie Marta i Jola, sekretarki, dbają aby wykroić chociaż kwadrans na posiłek. Do prezydenckiego gabinetu przynoszony jest w
koszyku obiad z urzędowej stołówki: to, co znajduje się aktualnie w jadłospisie na drugie danie. Wiadomo tylko, że nie należy serwować marchewki pod żadną postacią. Prezydent nie lubi też ciastek. Mile
widziany jest za to kubek kefiru.
Codziennie przychodzi do Ratusza kilka zaproszeń, na imprezy o charakterze kulturalnym, edukacyjnym, na które powinien pójść Prezydent. Ze względu na czas trzeba wybrać te najważniejsze, w których
ma wziąć udział. Około dwie godziny dziennie Prezydent podpisuje korespondencję. Składa wtedy kilkaset podpisów pod listami do takich instytucji jak Regionalna Izba Obrachunkowa, Urząd Wojewody, ministerstwa.
Odpowiada też na zapytania posłów i radnych. Jeśli nie ma specjalnych zaproszeń na godz. 19 czy 20, to dzień pracy w Ratuszu kończy się po 21.
- Spędzamy w pracy wiele godzin. Pod koniec dnia czujemy się już bardzo zmęczeni - mówi Elżbieta Jakubiak, szefowa prezydenckiego gabinetu. Prezydent stara się wtedy docenić to poświęcenie
serdecznym gestem. Albo chcąc podtrzymać dobrą atmosferę próbuje żartować. - Roztacza przed nami wizje na przyszłość, że jak skończymy to będziemy wstawały o 10.00, będzie można przeczytać książkę
czy posłuchać muzyki. Zaraz widzimy Prezydenta, z kotem na kolanach słuchającego muzyki.
Tym rozbawia nas najbardziej, bo wiemy że to jest nierealne - mówi szefowa gabinetu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Rodzinnie w Ratuszu
Reklama
Pracownikom stawia duże wymagania, ale jednocześnie każdy może czuć się pod szczególną opieką. W Ratuszu żartuje się, że Prezydent prowadzi politykę prorodzinną. Kiedy weszła w życie ustawa wygaszająca
stosunek pracy, wszyscy dyrektorzy w dzielnicach otrzymali polecenia przywrócenia do pracy kobiet znajdujących się na urlopach wychowawczych i macierzyńskich. Sam Prezydent powiedział niedawno: „Dzisiaj
w Warszawie kobieta, która chce mieć dziecko to skarb. Ja sam staram się stworzyć jak najlepsze warunki, aby moje pracownice chciały mieć większe rodziny. Rozumiem, że czasem muszą korzystać ze zwolnień
lekarskich. Jeśli ktoś próbuje to kontestować, błyskawicznie go gaszę”.
W Ratuszu kobiety po urlopach macierzyńskich czy wychowawczych mogą wrócić na dawne stanowisko pracy, nawet kierownicze.
Prezydent troszczy się o swoich pracowników podobnie jak o swoją rodzinę: rodziców, żonę, córkę czy wnuczkę. - Pamiętam, jak tylko zaczęłam pracować, mój synek złamał nogę. Prezydent natychmiast
kazał mi wziąć samochód służbowy i jechać do domu. A gdyby cokolwiek się stało, dzwonić. Przez całe tygodnie kiedy dziecko było w szpitalu, w pracy był zakaz zwracania się do mnie w sprawach służbowych
- mówi Elżbieta Jakubiak, szefowa gabinetu.
Jako swoje drugie dziecko Prezydent traktuje stolicę. W sobotę bądź w niedzielę jadąc do rodziców, znajomych czy do kościoła, lubi po drodze oglądać Warszawę. Nierzadko po takim objeździe zaczyna
pracę w poniedziałek rano od rozmów z dyrektorami: „Tyle razy mówiłem, że w Warszawie musi być czysto! Trzeba coś z tym zrobić”. Nie pomagają wtedy tłumaczenia, że w ciągu miesiąca Warszawa
sprzątana jest 20 razy, a w weekend nawet w Nowym Jorku na ulicach są śmieci. Wszelkie próby usprawiedliwienia Kaczyński ucina krótko: „To mnie w ogóle nie obchodzi ile razy jest sprzątana. Mnie
obchodzi to, żeby była czysta!”. Do prac porządkowych zatrudnia się ostatnio bezrobotnych. Najlepiej pracujący z tego grona mogą liczyć na stałą pracę.
Lekcja patriotyzmu
Reklama
Na to jakim człowiekiem Kaczyński jest dzisiaj, wpływ miał jego rodzinny dom na warszawskim Żoliborzu. Wychowywał się w rodzinie z tradycjami patriotycznymi. Obydwoje rodzice byli żołnierzami AK, ojciec
brał udział w Powstaniu Warszawskim.
Nie bez wpływu pozostaje też okres studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Pierwszy rok nauki na Wydziale Prawa przypadł na pamiętny 1968 r. i wydarzenia marcowe.
- Dla nas, studentów prawa, był to ogromny wstrząs - wspomina Ewa Junczyk-Ziomecka, koleżanka Lecha Kaczyńskiego ze studiów. - Na pierwszym roku uczyliśmy się podstaw praworządności
socjalistycznej. U jej podstaw znajdują się dwie zasady: prawo do obrony i domniemanie niewinności. Zdawaliśmy z tego przedmiotu egzamin, po czym doświadczyliśmy rozdźwięku pomiędzy tym, czego nas uczono
a rzeczywistością. Na Uniwersytecie w wyniku wydarzeń marcowych aresztowano wiele osób. Wśród nich byli także prowokatorzy. My, studenci prawa, staliśmy na korytarzach sądowych. Kiedy rozpoznawaliśmy,
że policja prowadzi studenta, krzyczeliśmy: „My, studenci, prawa. Masz prawo do obrony!” - wspomina Ewa Junczyk-Ziomecka. Miało to pomóc studentom geografii czy polonistyki, którzy nie
wiedzieli, że mogą prosić o adwokata. Nie uprzedzał ich o tym skład sędziowski. W związku z tym oskarżycielem stawał się policjant. - Dla nas, studentów prawa, była to pierwsza lekcja polityczna.
Myślę, że to nas bardzo ukształtowało. Ale dalszy czas studiowania był okresem bardzo smutnym. Wśród nas brakowało niektórych kolegów i profesorów - mówi Junczyk-Ziomecka.
Lecha Kaczyńskiego i jego brata bliźniaka koledzy zapamiętali jako bardzo dobrych studentów. - Właściwie nie rozróżnialiśmy Lecha od Jarka. Z egzaminu wychodzili z czwórkami, piątkami, a myśmy
dostawali trójki, czasem czwórki. Myśleliśmy wtedy, że na pewno wymieniają się na egzaminach - śmieje się Junczyk-Ziomecka. Obydwaj byli nie tylko bardzo zdolni, mieli świetną pamięć, ale także
bardzo pracowici. Kiedy koledzy z grupy szli na piwo do Bristolu czy na wino do Fukiera, bracia Kaczyńscy spędzali wtedy czas w bibliotece. Nie rezygnowali jednak z życia towarzyskiego. Lubili żartować,
choć byli trochę nieśmiali.
- Wszyscy studiowaliśmy z nadzieją, że ten zawód może służyć prawu, o które oni walczyli później w strukturach opozycyjnych. Niektórzy się przekwalifikowali. Jarkowi i Leszkowi starczyło wiary
i walczyli w strukturach opozycyjnych o przestrzeganie prawa narażając się ówczesnym stróżom prawa - podkreśla Junczyk-Ziomecka. W 1971 r. Lech Kaczyński został aystentem Katedry Prawa Pracy
Uniwersytetu Gdańskiego.
Działacz „Solidarności”
Reklama
W latach 70. zaangażował się w działalność Komitetu Obrony Robotników. Został współpracownikiem biura interwencji. Potem był działaczem Wolnych Związków Zawodowych. Jego wykształcenie zawodowe okazało
się niezmiernie przydatne dla działaczy „Solidarności”, kiedy w sierpniu 1980 r. rozpoczął się strajk. Stoczniowcy zwracali się do niego z pytaniami w kwestii zagadnień prawnych. -
Tu Leszek odgrywał ogromną rolę, bo potrafił odpowiadać wyczerpująco na zagadnienia prawne - wspomina Jacek Taylor, mieszkaniec Sopotu. - Przyjaźniłem się z uczestnikami WZZ i Ruchu Młodej
Polski. W tamtym czasie na Wybrzeżu były to dwa opozycyjne ogniska - wspomina Taylor. Życie opozycyjne koncentrowało się wtedy w prywatnych mieszkaniach.
Po wprowadzeniu stanu wojennego rozpoczęły się aresztowania. Cztery godziny przed tą masową akcją ostrzeżenie przekazywał wśród działaczy kapitan Hodysz. - Nie do wszystkich ta wiadomość dotarła.
Ja byłem w gronie osób, które były ostrzeżone. Nie wróciłem do domu na noc. Wszyscy udaliśmy się do stoczni, aby przekazać wiadomość Komisji Krajowej, która kończyła wtedy swoje obrady. Przypuszczam,
że Leszek albo nie wiedział o aresztowaniach albo uważał, że nie należy się chronić - twierdzi Taylor. W internacie przebywał prawie rok - do października 1982 r. Jak mówi Jacek Taylor,
był w Szczebielinku koło Gdańska, przebywał też w pewnym okresie w szpitalu w Wejherowie.
Po wyjściu na wolność Lech Kaczyński pełnił szereg funkcji we władzach „Solidarności”. Był bliskim współpracownikiem Lecha Wałęsy. W 1990 r. przez rok kierował Związkiem.
- Pamiętam go z tego okresu, kiedy w Komisji Krajowej „Solidarności” zajmował się przyjmowaniem chętnych do pracy. Znalazłam się w jego sekretariacie - członka prezydium Krajowej
Komisji „Solidarności”. W 1989. r. to on wymyślił strukturę funkcjonowania biur w Związku. Zajmował się wszystkim zależnie od tego, z jakiej komisji przedstawiciele do niego przyszli.
Widać było u niego taką bystrość umysłu. Potrafił ogarnąć wszystko szerokim perspektywicznym spojrzeniem. Był niezwykle pracowity, dużo wymagał od siebie i od innych. W tym samym czasie robił karierę
naukową. Bodajże w 1989 r. obronił pracę habilitacyjną. Zawsze zastanawiałam się, jak to robi, że działa na tylu „frontach” jednocześnie - mówi Krystyna Olszewska, pracownik naukowy
Gdańskiego Uniwersytetu. Chociaż był bardzo zapracowany, nie zaniedbywał rodziny. Pamiętał o tym, żeby pomóc żonie zrobić zakupy czy zająć się córką.
Wymagał dużo od innych, ale także od siebie. Starał się przy tym nikogo nie skrzywdzić. - Pamiętam, kiedy miały wejść w życie ostre reformy gospodarcze - reforma Balcerowicza, zawsze się
martwił, czy ludzie najbiedniejsi będą w stanie to wytrzymać. Widać było u niego troskę o zwykłego człowieka, nie tylko o najbliższego pracownika. W Związku było bardzo dużo pracy i zamierzałam na jej
rzecz zrezygnować z zajęć na Uniwersytecie Gdańskim. Leszek wtedy doradzał mi, abym tego nie robiła. Twierdził, że powinnam zostawić sobie takie zabezpieczenie, na wypadek zmian w Związku - opowiada
Olszewska.
Jej zdaniem Kaczyński należy dziś do nielicznych uczciwych polityków, potrafiących odważnie występować w obronie prawdy. - Widać, że woda sodowa nie uderzyła mu do głowy - ocenia Olszewska.
Prezes i minister
Lubi pracować z kobietami, stawia na ludzi sprawdzonych, daje szansę utalentowanym choć bardzo młodym, nie znosi kumoterstwa. Kiedy w 1992 r. został prezesem Najwyższej Izby Kontroli, tworzenie swojego
gabinetu powierzył Elżbiecie Kruk. - Był szefem wymagającym, choć nie można określić go jako osoby ostrej. Sam pracował bardzo dużo, a w ten sposób mobilizował też innych do pracy - ocenia
Elżbieta Kruk, dziś posłanka PiS. Nie lubił zaniedbań, które doprowadzały do opóźnienia toczących się spraw. Opieszałość, unikanie trudnych tematów i brak rzetelności denerwowały go najbardziej i to zawsze
tępił. Podwładni cenili go za szacunek, z jakim odnosił się do każdego człowieka.
Władysław Stasiak, dziś wiceprezydent Warszawy, był wówczas w NIK-u najmłodszym pracownikiem piastującym stanowisko kierownicze. W wieku 29 lat został wicedyrektorem departamentu obrony i spraw wewnętrznych.
- Prezes potrafił stworzyć atmosferę, w której mogliśmy poczuć się, że robimy coś ważnego. Był początek lat 90. I początkowo NIK traktowany był jako instytucja mało efektywna, z niekompetentną obsadą.
To prezes Kaczyński doprowadził do tego, że uzyskała w społeczeństwie wysoki prestiż - wspomina Władysław Stasiak.
Jako Minister Sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, po roku pracy miał 70% poparcie i opinię pogromcy przestępców. - Duże wrażenie wywarło na mnie jedno z pierwszych spotkań z Kaczyńskim
- wspomina Zbigniew Ziobro, poseł PiS, późniejszy Wiceminister Sprawiedliwości. Dostał wtedy list od matki zamordowanej dziewczyny. Skarżyła się, że śledztwo w jej sprawie stoi w miejscu. -
Widziałem jak Kaczyński chodził rozemocjonowany po Ministerstwie, dzwonił i gromił: „To skandal! Tak nie może być. Przecież ta kobieta cierpi!”. Zobaczyłem u polityka takie bardzo ludzkie
odruchy. Wtedy nabrałem do niego zaufania - mówi poseł Ziobro.
Zaufania do młodego 30-letniego pracownika nabrał też Kaczyński, awansując go wkrótce na Wiceministra Sprawiedliwości. - Zdarzało się, żeśmy się spierali. Jeśli uważałem, że mam rację, to obstawałem
przy swoim, okazując jednocześnie szacunek szefowi. Myślę, że on to doceniał. Czasami dawał się przekonać. Nie upierał się przy swoich racjach tylko dlatego, że był szefem. W dyskusjach doceniał moje
argumenty - wspomina Ziobro.
Kaczyński zaskakiwał swoich podwładnych doskonałą pamięcią. - Kiedy przed wystąpieniem czytałem mu referat, uważnie słuchał, a potem powtarzał wszystko z pamięci. Tego mu zazdrościłem -
mówi Ziobro. Dokumenty dotyczące sporów, różne badania, statystyki opanowywał na pamięć błyskawicznie, kiedy młodszym zajmowało to dużo więcej czasu.
Ta doskonała pamięć Ministra Sprawiedliwości zaskakiwała także studentów Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, którym wykładał prawo pracy. Na zajęcia przyjeżdżał bez notatek. Chodził w sali
tylko z długopisem w ręku. I pamiętał co mówił dwa tygodnie wcześniej. - Były to jedyne z wykładów, w czasie których sala nie mieściła studentów - wspomina ks. Jacek Kurcewicz, dawny student.
Do tych zajęć przygotowywałem się najsolidniej, bo było mi wstyd przyjść nieprzygotowanym do człowieka tak wielkiego formatu. Do dzisiaj, chociaż nie korzystam z prawa pracy, to dobrze je pamiętam -
mówi ks. Kurcewicz.
Studentów, zwłaszcza kapłanów, Kaczyński zaskakiwał jeszcze czymś innym. Kiedy przyjeżdżał samochodem na UKSW, zanim przyszedł na wykłady, pierwsze kroki kierował do kościoła na Bielanach.
Kto rządzi w domu prezydenta
- Często najważniejszą cezurą, pokazującą miarę człowieka, jest jego stosunek do ludzi z najbliższego otoczenia. Z wiekiem na ten aspekt zaczyna się zwracać największą uwagę - uważa Ewa Junczyk-Ziomecka.
- Lech Kaczyński jest też bardzo dobrym mężem, ojcem i dziadkiem. Obydwaj z bratem są niesłychanie czułymi synami. Jesteśmy w tej samej parafii. Czasem widzę jak prowadzą mamę do kościoła. Chociaż
prezydent Kaczyński ma na głowie całe miasto, wśród najważniejszych spraw dnia zawsze znajdzie czas, żeby zadzwonić do rodziców. A kiedy tylko ma więcej czasu, biegnie żeby ich zobaczyć. Taka troskliwość
bardzo mi imponuje i wzbudza mój największy szacunek - mówi Ewa Junczyk-Ziomecka.
Słabością Prezydenta jest miłość do zwierząt. Przychodzi czasem do pracy z podrapanymi rękoma. Przyznaje się, że to zasługa któregoś z jego zwierzaków. I zaraz tłumaczy, że miały rację. W dwupokojowym
mieszkaniu państwa Kaczyńskich na Żoliborzu można powiedzieć, że jest „przeludnienie”. Razem z gospodarzami mieszkają dwa koty oraz dwa psy: Lula i Tytus. Większość stworzeń przygarnięta,
bo nie znalazły miejsca gdzie indziej. Opowiadanie o zwierzętach to ulubiony temat rozmów Prezydenta, poza lubością do wspomnień z działalności w podziemiu. Opowiada wszystko w szczegółach z dokładnym
podaniem dat.
Pod dobrą opieką mogą się czuć także koty kręcące się przy Urzędzie Miasta. Mieszkają w specjalnie przygotowanym „domku” i stale są dokarmiane. Z tej opieki raz tylko wynikła kłopotliwa
sytuacja. Latem jeden z wróbli znalazł się w szponach kota. Niestety próba odbicia ptaka przez pracowników z udziałem Prezydenta przebiegła niepomyślnie.
Elżbieta Kruk pamięta jak Prezydent wracał niedawno z konferencji w Lublinie. Na środku jezdni siedział mały piesek. Sytuacja była oczywista. Ktoś musiał go zostawić. Kierowca chciał przenieść stworzenie
na pobocze, ale Prezydent zaraz zabrał je do samochodu. Po powrocie do Warszawy zawiózł psa do kliniki dla zwierząt, a potem miał pomyśleć o znalezieniu dla niego nowego pana. Ale czy pomysł zrealizował?