Maria Marczewska, rocznik 1921
Reklama
Zawsze tę swoją Polskę - kawałek urodzajnej ziemi, czyli wioskę Susły pod Żytomierzem - nosiła w sercu.
Był 1936 rok. Z całą rodziną znalazła się w transporcie do Kazachstanu. 15-letnia dziewczynka, choć czuła przerażenie rodziców i rozpacz wszystkich rodzin ewakuowanych z ich wioski, była przecież jeszcze dzieckiem. Niemniej w swym wrażliwym sercu zachowała na zawsze obraz żegnanej w maju ziemi, pokrytej bujną zielenią i bielą owocowych sadów, skąd bydlęce wagony uwoziły ich w nieznane.
Jechali 7-osobową rodziną z tym, co dało się udźwignąć, i krową żywicielką. Dzieci, jak to dzieci, wybiegały podczas rzadkich postojów zobaczyć nowe miejsca, narwać trawy dla krowy. Rodzice zabiegali o „kipiatok”, wrzątek - „dar” dla podróżnych. Gdy ponad 2-tygodniowa podróż dobiegła kresu, gdzieś za Kokczetawem, oczom zesłańców ukazał się bezkresny step. - Jeden „domik” stacyjny, wszędzie trawa i chwasty, i step, jak pustynia - wspomina p. Maria. Zesłańców rozdzielili do tzw. kropek. Cóż to takiego te „kropki”? - A słup i studnia - opowiada p. Maria. - Wokół ten step. Nocowaliśmy najpierw na dworze, potem po kilka rodzin w namiotach. Mówili: - Trzeba wam szybko budować domy („ziemlanki”) i studnie, bo zimy nie przetrzymacie. Tutaj zima sroga.
Każda wioska (w „kropce” było ich 6) kopała 18-metrową studnię, rodziny w pośpiechu stawiały „ziemlanki”. Odrzucało się wierzchnią warstwę ziemi z korzeniami, by dobrać się do gliny. Budowla, częściowo schowana w ziemi, była z tej gliny zmieszanej z błotem, korzeniami, przykryta częściowo deskami, a trochę słomą i narzucaną ziemią. Jedna izba, dwa wejścia. - Jak padał deszcz, to i w chacie był deszcz. Kończyliśmy, jak już „zamrozki” szły, w październiku. Ach, Boże broń, jaka to ciężka praca była - wspomina Maria Marczewska.
Do każdej „kropki” przydzielony był nadzorczy, trzeba było meldować się raz w tygodniu. Choć nie było murów i krat, nie było też dokąd uciekać. W pobliżu - 12 „kropek” z tego transportu - była i wieś Rosjan, osiadłych tam za carycy Katarzyny oraz wioski (ałuny) Kazachów.
Ten pierwszy rok był najcięższy. Kto nie miał pomocy z domu, umierał. Oni od brata pozostałego w domu dostawali suszone ziemniaki. Wokół wymierały małe dzieci, starcy - z głodu, na biegunkę. A głód był straszny. Szybko zjedli przywiezioną z domu mąkę i ziemniaki, postawiona rękami zesłańców piekarnia funkcjonowała 3 miesiące - nikt już mąki nie dowiózł. Maria potajemnie szykowała sucharki na drogę, do ucieczki, ale jak tu uciekać...
Gdy spłynęły śniegi - a zima, zgodnie z zapowiedziami, była straszna: 40o mrozu, burze śnieżne, z których nie wychodziło się żywym - wyszukiwali kłoski pozostałe ze żniw, moczyli, rozgniatali w rękach, prażyli i jedli.
Tę swoją „kropkę” nazwali Jasna Polana. Żyli w niej do 1959 r., potem przenieśli się do Tajnczy. Choć nauczyli się, jak przeżyć, było ciężko. Wełna z owcy musiała wystarczyć na zimowe ubrania, skromne poletko z warzywami i ziemniakami - na przeżycie. Nieoceniona była krowa. A po nocach, w snach, powracał smak jabłek, śliwek, wiśni i obrazy utkane z ich rozłożystych konarów. - Tam drzewko nie urosło, nawet topola - mówi p. Maria.
Każda kobieta zobowiązana była przepracować społecznie 60 „trudodni”, bynajmniej nierównoważnych z rzeczywistymi dniami. Kobiety dużo pracowały też fizycznie, np. w sowchozach, za znikomą zapłatę.
Z mężem Joachimem w trudzie i znoju wychowali troje dzieci. Mąż był traktorzystą i niezłym mechanikiem, troszczył się o rodzinę, umiał podzielić się z innymi. P. Maria, która jak paciorki różańca przesuwa w głowie swe wspomnienia, dokładnie wszystko pamięta. - 5 klas polskiej szkoły skończyłam - wyjaśnia z dumą. Toteż dobrze czyta i pisze po polsku, w jej domu mówiło się i modliło potoczną, kresową polszczyzną. - Ja się tej mojej Polski nigdy nie wyrzekłam. Wszyscy chcieliśmy wrócić, tylko mnie się udało. Pan Bóg litościwy wysłuchał mej gorącej prośby.
Zofia Procko, rocznik 1941
- Nigdy nie czułam, że mam jakieś szczególne, trudne dzieciństwo, innego nie znałam. Jak ten ptak z bajek, który urodził się w klatce i nie znał swobody - twierdzi p. Zofia.
Cóż stąd, że nie znała smaku cukru, że połać słoniny dzieliło się na kawałeczki, a zimą dopiero w Boże Narodzenie wychodziło na dwór, bo nie było ubrań... Tak przecież było u wszystkich. Podobnie jak niewyobrażalny był posiłek bez ziemniaków. - Moje tkanki są z nich zbudowane - żartuje p. Zofia.
W szkole uczyło się, oczywiście, po rosyjsku. Pamięta piec, w którym woźny palił gigantycznymi wiechciami słomy, i śnieg, zawsze równo z dachem. Ale tuż obok byli zawsze rodzice, dwaj bracia Janek i Bronek, kuzyni, przyjaciele. Zofia w Jasnej Polanie skończyła podstawówkę i szkołę średnią. W 1964 r. ukończyła studia w Pietropawłowsku. Jest nauczycielką matematyki. Przez 40 lat pracowała jako nauczycielka w Tajnczy (Krasnoarmiejsk) i sąsiednich wioskach, potem w rejonowym biurze oświaty. Choć całe jej życie upłynęło w Kazachstanie, jeszcze dzisiaj w Polsce odkrywa nieznane szczegóły z historii rodziny. Rodzice, w obawie o los najbliższych, nie mówili o wszystkim. Za to zawsze powracało marzenie powrotu do Polski. Niektórym powiodło się w 1946 r., innym w 1958 r., im - nie.
Marzenie nabrało realności po rozpadzie Związku Radzieckiego. Kazachowie także odbudowywali swój kraj i tożsamość. Wtedy już polscy uchodźcy mieli od dawna kościół z parafią i polskich nauczycieli, ale tym bardziej czuli, że ich ojczyzna nie jest tutaj. 4300 Polaków deklarowało chęć powrotu z Kazachstanu do Polski. - Mamusia, odkąd w 1999 r. z Polską Akcją Humanitarną odwiedziła Polskę, nie mogła wprost przestać myśleć o powrocie. Czy ja się bałam? I to jak, przecież ja tej Polski nie znałam, może i w niej będę obca? Z drugiej strony byłam już wdową, dzieci pozakładały rodziny w Nowosybirsku. Może to wola Boża, myślałam sobie. Mamusia - niech opowie - jak się uparła.
Po załatwieniu formalności wróciły do Polski w 2001 r.
O wdzięczności: Ach, jakie serce nam tutaj ludzie okazywali, daj Bóg wszystkim zaznać tyle dobroci. Dawny i obecny wójt gminy, panie w Urzędzie Gminy. Przywieźli samochodem z Warszawy, dali mieszkanie, sprzęty, zapomogę. Tak i Ksiądz Proboszcz przyszedł od razu, pobłogosławił, przyniósł krzyżyk, pytał, w czym pomóc? Zawsze na święta dostajemy paczki od parafii. Sąsiedzi z bloku, mieszkańcy Nowin, panie z Apostolatu Maryjnego i kół różańcowych, członkowie Stowarzyszenia Ochrony Dziedzictwa Narodowego, sybiraków, lwowiaków - wszyscy do nas z tym otwartym sercem. My im bardzo dziękujemy, ale najpierw Panu Bogu.
O adaptacji: Bardzo pomocny okazał się dla nas kurs adaptacyjny w Tarnowskim Centrum Edukacji, gdzie uczyli gramatyki, literatury, historii, jak pisać pisma urzędowe. Zorganizowali nam wycieczki i pielgrzymkę do Częstochowy, Krakowa, Wadowic, wkrótce będą dla nas rekolekcje. Z ministerstwa dostałyśmy dużo książek, najcenniejszy jest Słownik Geograficzno-Krajobrazowy Polski. Przecież my ani geografii, ani historii nie znałyśmy. Żyjemy z przyznanej nam emerytury. Dużo radości daje ogródek działkowy. Mamy tam wszystko: drzewka, kwiaty, warzywa i ziemniaki. Kto nie jadał truskawek, ten nie wie, jakie to szczęście. Jak idziemy z mamą do kościoła, ludzie nas zatrzymują, pytają: co tam u was, w czym pomóc. My na tej ziemi jesteśmy u siebie.
O modlitwie: Wiara to była codzienna modlitwa w domu. Pradziadek, jeszcze w Polsce, był kościelnym, dostał od proboszcza tę oto książeczkę. Potem my sami spisywaliśmy w zeszycie pieśni i modlitwy. W domu, choć surowo zakazywane, wisiały święte obrazy, a wśród nich ten, którym na zesłaniu błogosławiło się nowożeńców. Mama codziennie śpiewała Godzinki i kolędy, w Poście - Gorzkie Żale. Zachowywaliśmy święte obrzędy, ten oto krzyżyk i różaniec. Inaczej, jak by przyszło to przetrwać?
Pomóż w rozwoju naszego portalu