Dobrze, że Polska jako chyba pierwszy kraj na świecie, zaprosiła Ojca Świętego Benedykta XVI do złożenia u nas oficjalnej wizyty. Myślę, że na odpowiedź nie trzeba będzie długo czekać. Zwłaszcza, że nazajutrz po wyborze sporo nadziei w tej sprawie zrobił nam, powściągliwy zazwyczaj, rzecznik Stolicy Apostolskiej.
Kiedy dojdzie do oczekiwanej wizyty, jeszcze nie wiadomo. Jednak już dzisiaj wielu z nas się zastanawia, jak będzie ona wyglądać. Nie chodzi o to, jakie miasta nawiedzi Następca Jana Pawła II, choć chciałoby się, aby znalazła się wśród nich również Warszawa. Ale licytowanie się w tym temacie, jest jeszcze nie całkiem poważne.
Jak najbardziej na miejscu jest jednak troska o to, jak Polacy odpowiedzą na ewentualną papieską pielgrzymkę. Bo ten Papież, jak na razie nie mówi po polsku, nie chadzał na kremówki w Wadowicach, ani nie pływał kajakiem po Mazurach. Nie ma wspólnych z nami tradycji obrony Westerplatte, nie będzie potrafił, choćby i chciał, przekamarzać się ze studentami z okna w Krakowie na Franciszkańskiej i nie będzie mógł użyć tego ostatecznego argumentu: „To jest moja matka, ta ziemia! To są moi bracia i siostry!”.
Do pielgrzymki Papieża z Bawarii trzeba się przygotować o wiele solidniej niż do poprzednich. Tym razem nie zagra bowiem nutka sentymentalno-narodowa, którą Jan Paweł II potrafił zawsze jakoś wykorzystać dla Bożej sprawy. Teraz dla podjęcia decyzji o pójściu na spotkanie z Papieżem potrzeba będzie znacznie głębszej wiary i zrozumienia istoty Kościoła. Uświadomienia sobie, że przyjeżdża do nas namiestnik samego Chrystusa, dany nam z Bożej dobroci. Wzniesienia się ponad własne podwórko i odnalezienia się w Bożym uniwersalizmie Kościoła, gdzie nie ma już Żyda ani Greka, Polaka ani Niemca, ale wszystkim we wszystkich jest Chrystus. I to On udziela władzy pasterskiej.
Aż strach pomyśleć, że na spotkania z Benedyktem XVI mogłoby przyjść mniej ludzi niż przychodziło na te, którym przewodniczył Jan Paweł II. Byłoby to sromotną porażką całego Kościoła w Polsce. Duszpasterzy, katechetów i świeckich, którzy nie potrafili przełożyć wzruszeń na decyzje moralne. Byłaby to wreszcie porażka samego Jana Pawła II, który nie chciał nas przecież pozyskać dla siebie, tylko dla Boga.
Jan Paweł II nie sprowadził Kościoła nad Wisłę. Przeciwnie, On nas wyprowadził na kościelne salony. Sprawił, że na Placu św. Piotra poczuliśmy się tak samo u siebie, jak na placu Zamkowym w Warszawie. Nauczył interesować się każdą audiencją i listem apostolskim. Poczuliśmy się Kościołem powszechnym.
Uszanowanie i rozwój tego elementu papieskiego dziedzictwa wydaje mi się dzisiaj nie mniej ważne niż ustawienie jeszcze jednego pomnika. Zwłaszcza teraz, gdy trzeba będzie zdać egzamin z kościelnej dojrzałości. I to może już niedługo.
Pomóż w rozwoju naszego portalu