Z Marcinem Bojarskim, napastnikiem KS Cracovia, rozmawia Mariusz Rzymek
Mariusz Rzymek: - Czy wiara w Boga może piłkarzowi w czymś pomóc?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Marcin Bojarski: - Aby coś osiągnąć w piłce nożnej, trzeba mieć silną psychikę i wiarę. Bezustanna presja ze strony sponsorów, kibiców, prezesa może spalić. Jeżeli wszystko układa się dobrze, to nie ma sprawy, gorzej jest, gdy coś zaczyna nie wychodzić.
W Legii Warszawa na mojej pozycji grał kolega, a ja siedziałem na ławce. Rywalizowałem z nim o miejsce w drużynie, ale gdy trzeba było, w każdej chwili gotowy byłem mu pomóc. Sport tego uczy. Kształtuje charakter i uczy pokory.
Najboleśniejszą tego lekcję przeszedłem grając w GKS Katowice. Po scysji z arbitrem zostałem wyrzucony z boiska, a następnie ukarany roczną dyskwalifikacją. Nie wytrzymałem wtedy ciśnienia. W tych ciężkich chwilach bardzo pomogła mi wiara w Boga, spotkania ze znajomym księdzem, a także bezinteresowna pomoc Zbigniewa Bońka. Dzięki jego interwencji Wydział Dyscyplinarny PZPN zredukował do 3 miesięcy karę, jaką miałem odbyć. Bóg czuwał nade mną i dał temu wyraz poprzez osoby, jakie postawił na mej drodze, w tych trudnych momentach.
- Jak to można pogodzić: Cracovia, ulubiony klub Jana Pawła II, ale i szalikowców-chuliganów. Wypadałoby powiedzieć - niepotrzebne skreślić.
Reklama
- Zadymiarze nie ułatwiają nam gry, nie mobilizują. Niestety, nie potrafimy ich zmienić, pomimo, iż regularnie staramy się z nimi spotykać. Praktycznie na każdym takim spotkaniu poruszamy problem burd i za każdym razem słyszymy zapewnienia, że nic takiego się już nie powtórzy.
Problem w tym, że nawet śmierć Jana Pawła II nie przemówiła tym ludziom do rozumu. Skoro więc osoba Papieża nie pomogła, to kto może to zrobić. Osobiście nie znałem większego autorytetu od tego, jakim był Jan Paweł II. W czasach Jego posługi biskupiej w Krakowie, stadiony były pełne i bezpieczne, teraz wszystko się zmieniło i na razie nic z tym nie można zrobić.
- Jak atmosfera klubu „papieskiego” działa na samych piłkarzy?
- W naszym zespole nie ma osób religijnie obojętnych. Całą drużyną odmawiamy przed meczem pacierz, a później wielu z nas jeszcze indywidualnie modli się do Boga. Przed konfrontacją z inną drużyną, w drodze na stadion udajemy się do kościoła. Ten papieski duch klubu przejawia się więc w naszych staraniach, by być blisko Boga. Na dodatek mamy świadomość wielkiego powiernika w osobie Jana Pawła II. Pamiętam swoją radość, gdy po Jego śmierci, w meczu z Legią Warszawa, strzeliłem bramkę. Było to w 94 min. spotkania. Mogłem wtedy wyeksponować koszulkę z napisem: „Dziękujemy Ci za wszystko Ojcze Święty”, którą miałem pod klubowym trykotem.
- Byliście ostatnią drużyną sportową, którą na audiencji przyjął Jan Paweł II.
Reklama
- Przez dwa dni, 5 i 6 stycznia, byliśmy we Włoszech, po to, by spotkać się z Ojcem Świętym. Audiencję mieliśmy w Sali Klementyńskiej. Jako jedyny z piłkarzy wziąłem ze sobą żonę i trzyletniego synka. Trochę się baliśmy, czy Dawid zniesie trudy podróży i jak zachowa się podczas audiencji. Na początku strasznie płakał. Trwało to do momentu, kiedy pojawił się Papież. Wówczas marudzenie gdzieś znikło, a w jego miejsce pojawił się uśmiech i radość. Przed spotkaniem ułożyłem sobie, co mam powiedzieć, gdy podejdę do Ojca Świętego. Kiedy jednak do tego doszło, nic nie zdołałem z siebie wydusić. Jedyne co zrobiłem, to uklęknąłem i pocałowałem pierścień.
W kilka miesięcy po tym wydarzeniu, gdy całą rodziną oglądaliśmy pogrzeb Jana Pawła II, mój syn zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Nie mógł pogodzić się z Jego śmiercią. Powtarzał tylko: „Ja chcę jechać do Papieża”. Nawet na nim, wydawać by się mogło, niczego jeszcze nie potrafiącym pojąć dziecku, wizyta u Ojca Świętego zrobiła tak piorunujące wrażenie.
- Jak to jest, że mimo tych religijnych odniesień, na boisku pełno jest brutalności, umyślnych fauli?
- Niestety, gdy wychodzi się na boisko, takie rzeczy umykają. Każdy chce wygrać, niekiedy nawet za wszelką cenę. Pełno jest więc złośliwości, nieczystych zagrań, po to, by pogrążyć przeciwnika. Nasz trener często powtarza: „Jesteście niczym gladiatorzy, macie wyjść na murawę i zadowolić publiczność”. Zwycięzcę zawsze się usprawiedliwi, przegranego już nie - i w tym tkwi problem. Na szczęście nie brakuje także postaw fair play. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby w momencie, gdy kontuzjowany rywal leży na murawie, ktoś nie wybił piłki na aut.
Choć na boisku pełno jest walki, to w szatni, w klubowych korytarzach, toczą się normalne, przyjacielskie rozmowy z przeciwnikami, z którymi przed chwilą grało się na boisku. W końcu wielu z nas zna się doskonale. Niektórzy przez długie lata reprezentowali te same barwy, bądź byli wychowankami tych samych klubów. To powoduje, że piłkarze mają do siebie wielki szacunek.
- Dziękuję za rozmowę.
Wywiad odbył się w bielskim Kinoplexie podczas konferencji pt. Kościół, a sport, zorganizowanej przez diecezjalne Biuro Promocji Kultury i Sportu.
Jerzy Engel o Marcinie Bojarskim: Teraz jest zawodnikiem zrównoważonym, ale jeszcze kilka lat temu, presja meczu i chęć udowodnienia za wszelką cenę swojej wartości, doprowadziły do zaburzenia w nim wewnętrznej harmonii. To spowodowało kilkumiesięczną dyskwalifikację. Po odbyciu kary, na boiska wrócił już inny zawodnik. Odnalazł w sobie spokój i zimną krew. To spowodowało, że aktualnie jest jednym z najlepszych prawych skrzydłowych w Polsce.