Ziuta. Długo się zastanawiałem, czy wypada tak napisać o zmarłej Pani Profesor, tak bezpośrednio, nonszalancko i poufale. I doszedłem do wniosku, że wypada, a nawet trzeba. Nie należała do ludzi, którzy wytwarzaliby wokół siebie niepotrzebny dystans czy nimb niedostępności. Przeciwnie, zapamiętałem ją jako osobę bardzo bezpośrednią, ciepłą, taką, co to się mówi - „do rany przyłóż”. Muszę się przyznać, iż nie należę do ludzi, którzy mają potrzebę oglądania zmarłych złożonych już do trumny. Wolę, by pozostawał we mnie obraz żywego człowieka, taki, jaki noszę w sobie od lat. Kiedy wszedłem do kaplicy w Ochli, gdzie leżała otwarta trumna z ciałem Pani Profesor, trudno jednak było nie zerknąć na nią. Twarz mimo zmian, jakie pozostawiają choroba i śmierć, była jednak taka, jak zawsze: pogodna i uśmiechnięta.
Pani profesor Wolak była seminaryjnym wykładowcą języka polskiego. Jako świecki i jako kobieta należała do wyjątków w mocno sklerykalizowanym gronie wykładowców seminaryjnych. Prócz tego była także opiekunką naszego amatorskiego teatru seminaryjnego, który wówczas nosił szumną nazwę Paradyskiej Sceny Religijnej „Logos”. Nie była ani reżyserem, ani dyrektorem, ani nikim takim. Była dobrym duchem tego teatru. A to czasami więcej niż dyrektor i reżyser razem. To były początki naszego teatru. Graliśmy wtedy Dzień gniewu Brandstaettera czy Po górach, po chmurach Brylla. Do dziś pamiętam jej pełne bezpośredniości, a jednocześnie podszyte sceptycyzmem, komentarze: „Kurczę, Andrzej, to się nie uda”. Nie była to jednak oznaka niewiary, co raczej troski, którą dzieliła wraz z nami. Z nami też dzieliła zaangażowanie. Do dziś pamiętam ten dzień na tzw. starej auli, którą z czasem ze sceny teatralnej przerobiono na salę gimnastyczną (wreszcie mam okazję, by ten ból wyrzucić z siebie), gdy wraz z nami szyła habity z prześcieradeł na premierę Dnia gniewu.
Spędzała z naszą małą trupą teatralną czas, wiele czasu. Miała wtedy do dyspozycji pokój przy tzw. starej furcie, nazywany wdzięcznie leśniczówką. Tam odbywały się bojowe narady przy cieście, które przywoziła za każdym razem. I za każdym razem było to to samo ciasto: „Kurczę, upiekłam wam ser” - oznajmiała w niezmienny sposób Ziuta, którą tak nazywaliśmy między sobą.
Później kilkakrotnie spotkałem Panią Profesor w Zielonej Górze. Nigdy nie odwiedziłem jej w domu, czego bardzo żałuję. Wiem, że uczyła potem religii jako katechetka, zaangażowała się w życie Kościoła, przygotowywała młodzież do bierzmowania, bliskie jej były problemy Polski. Rozmawialiśmy zawsze krótko. Pamiętam jej uśmiech, trochę rozbiegany wzrok i zawsze tak samo wprowadzane pytanie: „Kurczę, Andrzej, co u Ciebie?”. I zawsze pytała o innych, o Jacka, Rafała, Bogumiła. Taka właśnie była profesor Wolak, a dla nas po prostu - Ziuta. Zabrzmi górnolotnie, ale jej też zawdzięczamy jakiś rys naszego kapłaństwa. Dziękujemy, Pani Profesor.
Pomóż w rozwoju naszego portalu



