Basztowa nie miała wtedy najlepszej opinii. Była ciemna i groźna.
Gdzieś w połowie ulicy mieszkał "baciar", zadziera, którego ponura
sława dawno obiegła przemyskie zaułki. Mówiło się, że lepiej wpaść
pod furmankę, niż nadziać się na niego. Przychodził jednak czas,
gdy "baciar" łagodniał. Tajał zimny wzrok i miękło harde serce. W
powietrzu czuć było Święta.
Ostatni tydzień Adwentu wprowadzał powszechną nerwowość
i napięcie. Cały rok mógł być byle jaki, ale nie Boże Narodzenie.
By sprostać tradycji i wymaganiom świątecznego stołu, trzeba się
było wówczas nieźle natrudzić. W ciasnym mieszkaniu, pośród umorusanej,
niesfornej gromadki krzątała się zaharowana matka, która nie wiedziała
w co ręce włożyć. I właśnie wtedy do akcji wkraczał "baciar". Posłuch
u rodzeństwa miał jak należy, więc stawiał gagatków na baczność,
każdemu wyznaczał zadanie i było po dyskusji. Pyskata gawiedź wiedziała,
że starszy nie odpuści, na pewno sprawdzi, a jak odkryje fuszerkę,
to przyłoży. Z doświadczenia wiedzieli, że trzepania portek ciężką
łapą brata należy unikać jak ognia, więc robota aż furczała. Tymczasem "
baciar" zabierał się za sprawy zasadnicze. Zaczynał od choinki. Już
od świtu plac węglowy na Bakończycach tętnił życiem. Ludzie przytupywali
na mrozie, zabijali zmarznięte ręce i czekali. Trwało to nieraz pół
dnia, zanim gdzieś z lasu nadjechała ciężarówka, spod plandeki której
sterczały drzewka. Trzeba było mieć refleks i bystre oko, by spośród
rozchwytywanych w mig choinek wyłowić najbardziej kształtną i gęstą.
Najwyżej pół godziny później zostawały jedynie wyliniałe miotły. "
Baciar" miał zwykle powód do dumy, szczególnie, gdy stała już w kącie
pokoju, pachnąca lasem, piękna. Już po kilku godzinach gięły się
świerkowe gałązki pod ciężarem ozdób, które rodzeństwo "baciara"
szykowało już od tygodni. Prócz baniek były wśród nich sterty pierzastych
cukierników, złocone orzechy, kolorowe jabłka i łańcuchy. Mieszkanie
nabierało świątecznego wyglądu. Bielały wyszorowane podłogi, lśniły
umyte okna za ażurem wykrochmalonych firanek. Po karpie "baciar"
wybierał się jeszcze o zmroku. Brał szmacianą torbę i szedł do centrali
rybnej koło magistratu. Noc dopiero szarzała, a już pod sklepem formowała
się tasiemcowa kolejka, z której nie zostawało ani śladu, gdy tylko
zajeżdżał starzawski beczkowóz. Na widok ryb tłum napierał na ladę.
Przestały obowiązywać reguły. Trzeszczały drzwi, łokcie szły w ruch.
Mniej zaprawieni w ogonkowych bojach odchodzili z kwitkiem i perspektywą
długiego oczekiwania na kolejną dostawę. Istniało zawsze ryzyko,
że może jej nie być. Większy porządek panował u rzeźnika. Zazwyczaj
kilku dryblasów tworzyło straż kolejkową. Naturalnym profitem dla
samozwańczych porządkowych było pierwszeństwo zakupu. Na nic się
zdały protesty sprasowanych bab, które ani rusz nie mogły się przebić
przez wysoki mur chłopów. Tkwiły w miejscu stłamszone, a nad ich
głowami wędrowały zza lady pęta kiełbasy i pachnące boczki. "Baciar"
główne sprawunki miał za sobą. Drzewko było ubrane, w balii pływały
karpie, a na balkonie w tekturowym pudle leżała chabanina. W odrapanych
i na co dzień zatęchłych korytarzach dominował teraz prawdziwy świąteczny
zapach, kapusty z grzybami, domowego ciasta i pastowanych podłóg.
Rosło napięcie, Wigilia była tuż. Wyszorowane dzieciaki z nosami
przylepionymi do szyb wypatrywały pierwszej gwiazdki. Zmęczona, ale
szczęśliwa matka nakrywała do stołu, a "baciar" topniał
jak wosk.
Chybotliwe światło ulicznych lamp omiatało szare cienie.
Skrzypiał śnieg pod stopami, a mroźne powietrze niosło echa. Franciszkańską,
Asnyka, Waygarta, Grodzką pięli się ku katedrze ludzie. Z Cebulanki,
Szajbówki, Tatarskiej, Zasania, z całego miasta szli na Pasterkę
jak rok wcześniej, jak zawsze. Właśnie tu. Na długo przed północą
w kościele nie wbił palca. Przed głównym wejściem spory tłum wciąż
gęstniał. Wśród niego był "baciar". Nie pchał się do środka, wystarczyło,
że przez zbitą ciżbę widział daleki ołtarz, święte figury i złote
ornaty. Czuł tajemniczy majestat, który płynął gdzieś z góry, a może
od ledwo widocznej Bożej stajenki. Zagrzmiały organy i w nocną ciszę
popłynęła kolęda. Taka wyczekana i święta, że porwał się z nią i
huknął w niebo całą mocą tęsknoty aż się zakolebały fruwające po
gzymsach anioły.
Pomóż w rozwoju naszego portalu