Kilka razy spotykałem się z kard. Karolem Wojtyłą, ale jedno spotkanie zapamiętałem bardzo mocno.
Było to w sierpniu 1961 r. Do Wrocławia zjechał się cały Episkopat; w sobotę były spotkania, natomiast w niedzielę biskupi rozjechali się po sanktuariach Maryjnych po całym Dolnym Śląsku. Mnie przypadło wieźć biskupa Wojtyłę na najwyższy punkt, do sanktuarium na Marii Śnieżnej. Tam była Msza św. polowa dla studentów z KUL-u. Bardzo mocno zapamiętałem słowa, które wtedy wypowiedział bp Wojtyła. Mówił tak pięknie o Matce Bożej, która pomogła urodzić Zbawiciela w dziejowym Adwencie; teraz też każdemu człowiekowi dopomaga, aby się w jego sercu narodził Chrystus.
Z Marii Śnieżnej mieliśmy dojechać do Bystrzycy, gdzie biskup Wojtyła miał wygłosić kazanie na wieczornej Mszy św., ale po drodze proszono go, aby poświęcił ołtarz w Wilkanowie. Bałem się, że nie zdążymy, jechaliśmy wtedy pożyczoną skodą, ale Biskup mnie uspokajał: zdążymy, zdążymy… Rzeczywiście, poświęcił ołtarz i dojechaliśmy do Bystrzycy. Akurat kończyła się Ewangelia. Ksiądz Biskup szybko nałożył mitrę, a ja, biegnąc, skręcałem pastorał. On już wchodził na ambonę - zdążył.
Dla kard. Wojtyły nie istniał czas. Spał mało 3-4 godziny. Narciarz z niego był wyśmienity, potrafił chociaż na jeden dzień wyrwać się od obowiązków i poszusować na nartach. Często gdy wracaliśmy umęczeni do Księżówki, myślałem, że może Ksiądz Kardynał odpoczywa, a on już w kaplicy modlił się. Takiego go zapamiętałem - modlącego się.
Wysłuchał Tomasz Pluta
Pomóż w rozwoju naszego portalu