Zwykło się mówić, iż czas goi rany. Jednak dla rodziców i rodzeństwa
9-letniej Asi z Sosnowca stare jak świat powiedzenie wydaje się nie
mieć sensu. "Od śmierci naszej córeczki minęło 18 lat, ale nasz dramat
trwa. Z jej stratą nie możemy się pogodzić, choć łatwiej przychodzi
nam, teraz, po latach, mówienie o niej" - drżącym, cichym głosem,
z ciężkim oddechem wypowiada pierwsze słowa matka dziewczynki, p.
Grażyna.
Asia była trzecim i najmłodszym dzieckiem państwa Grażyny
i Andrzeja. Wesoła, szybka, ale cicha i skromna. Niezwykle uzdolniona.
Ślicznie malowała. W wieku 6 lat wykonywała rachunki matematyczne,
które przewidziane są dla uczniów drugiej klasy szkoły podstawowej.
W mig opanowała także czytanie, jednak najbardziej lubiła słuchać
bajek na dobranoc, które "najlepiej na całym świecie opowiadał tata"
. Od początku była wątłego zdrowia. Często chorowała, ciągle coś
się z nią działo. "W pierwszych latach nie było tygodnia, żebyśmy
nie zaliczyli jakiegoś lekarza" - wspominają rodzice. "Jednak myśleliśmy,
że kryzys minie. Tymczasem wciąż rosła w jej organizmie liczba białych
ciałek krwi. Zaczynało nas to coraz mocniej gnębić i niepokoić. Dziecko
gasło na naszych oczach. Najlepsi, jak na owe czasy, specjaliści,
dobra klinika i fachowa opieka okazały się na nic" - koszmar sprzed
lat wspomina ojciec dziewczynki. Wszyscy byli bezradni. Wyniki badań
specjalistycznych potwierdziły obawy lekarzy. To białaczka... Dziecku
zostało niewiele życia. "Dzisiaj wiemy, że od diagnozy do śmierci
zaledwie 9-letniej Joasi nie minęło nawet 6 miesięcy - słyszę dramatyczny
głos matki. - Odeszła od nas w przeddzień świąt Bożego Narodzenia,
18 lat temu. Ciągle to liczę, teraz miałaby 27 lat. Przez jej ostatnie
dni nie wychodziłam ze szpitala. Właściwie tam zamieszkałam. Nie
obchodziło mnie nic i nikt. Przecież cuda się zdarzają... ciągle
miałam tę nadzieję. Była już w agonii, a ja wypłakiwałam oczy przy
jej łóżku i w szpitalnej kaplicy. Trudno jest pogodzić się ze śmiercią
każdego człowieka, ale chyba najtrudniej swojego dziecka - małego,
niewinnego, przed którym otwierało się życie. Przez kilka lat tonęłam
we łzach po jej stracie. Wiem, że zaniedbywałam przez to moje starsze
dzieci - Grzesia i Anię. Oni też to czują, ale nie potrafiłam inaczej"
. "W naszym domu nigdy już nie będzie dawnej radości. Wraz z naszym
dzieckiem coś umarło na wieki. Nie można tego w żaden sposób przeskoczyć
ani zmienić" - próbując opanować łzy, stwierdza ojciec dziewczynki.
Grażyna i Andrzej dorobili się ładnego, niewielkiego
domku na peryferiach miasta, mają swój interes, który całkiem nieźle
prosperuje. Są już dziadkami, ale w ich luksusowo urządzonym domu
jest posępnie. Nie ma życia... Ich twarze próbują wykonać coś w formie
uśmiechu, ale nie wychodzi, odczuwa się gorycz i żal. Na szczęście
nie zatracili wiary, choć przez pewien czas buntowali się przeciw
Bogu. "To był wielki kryzys, trwał 3, może 4 lata. Miałam pretensje
do Stwórcy - dlaczego właśnie nas to spotkało, czym sobie zasłużyliśmy?
Jednak stopniowo przychodził czas bolesnego wyciszenia, choć do końca
naszych dni rana będzie krwawić... Była bardzo dobrym dzieckiem,
nieraz podchodziła cichutko do mnie i szeptała: Mamo, ja ciebie kocham,
wiesz? Ot tak, po prostu. Dziś czuje, że Bóg chciał uchronić nasze
dziecko od zepsucia, jakie panuje na tym świecie. Jedyną pociechą
w chwilach rozpaczy była myśl, że Bóg tak pokierował naszymi losami,
że posłaliśmy ją rok wcześniej do szkoły. Dlatego też pół roku przed
śmiercią przystąpiła do I Komunii św. Przyjęła Jezusa do serca tu,
na ziemi, by za chwilę ujrzeć Go w niebie. Boże, dziękujemy Ci za
to!".
Pomóż w rozwoju naszego portalu