Kryzys wiary i czas nawrócenia
Moja droga do klasztoru nie była prosta. Jak większość młodych ludzi przeżywałam czas buntu i rozczarowań. Wiara wyniesiona z domu rodzinnego była bardzo żywa, ale potem przyszedł taki okres, kiedy ta wiara rodziców już nie wystarczała. Pojawiały się pewne pytania, na które konieczne były odpowiedzi. Wystąpiło u mnie jak u wielu młodych pewne lenistwo, tzn. nie szukałam odpowiedzi, tylko najprostszym wyjściem było buntować się i przestać chodzić do kościoła.
Zasadniczy zwrot nastąpił w czasie pogrzebu mojej mamy. We wsi, z której pochodzę, na Podhalu, gdzie pobożność jest duża, trzeba było w czasie pogrzebu iść do spowiedzi i do Komunii św. Więc poszłam. Wtedy jeszcze taka nie za bardzo przekonana, ale właśnie od tej chwili wszystko się zaczęło. Ksiądz wtedy mnie tak jakoś pokrzepił. Mocne wrażenie wywarły na mnie jego słowa. Jakby zbagatelizował ten okres moich problemów i odniósł się do mnie z wielkim miłosierdziem. Spotkałam wtedy też pewną panią, która podobnie jak ja, po okresie niewiary, wracała do Boga. I tak razem szłyśmy do przodu. Ona została w Warszawie, a ja znalazła się tutaj, gdzie teraz jestem.
Dziś z perspektywy czasu uważam, że w zasadzie wiary nie straciłam. Pamiętam, że zawsze była we mnie pewna tęsknota i zazdrość, kiedy widziałam ludzi niemających problemów z tym, że są w kościele, i że cieszą się udziałem w liturgii.
Szefowa sióstr
Benedyktynką zostałam chyba przez przypadek, chociaż u Pana Boga nie ma przypadków. Pracowałam w tym czasie w Krakowie, szukałam zgromadzenia dla siebie, chodziłam od furty do furty i pytałam. Pewnego dnia poszłam do Dominikanów na Mszę św. Na drzwiach wisiała kartka „siostry benedyktynki przyjmują do swojego klasztoru” i był podany adres. Pamiętam, że nie miałam czym napisać adresu, więc nauczyłam się go na pamięć. Potem napisałam do ówczesnej matki ksieni i się zaczęło.
Po nawróceniu oddałam się do dyspozycji Panu Bogu. Potem jak się zastanowiłam, to sobie pomyślałam - co ja narobiłam, a jak tak Pan Bóg zechce, żebym umarła. Potem trochę o tym zapomniałam, ale kiedy wstąpiłam do klasztoru, to pomyślałam: Pan Bóg zabrał moje życie dla siebie, tak jak ja Mu obiecałam. Pan Bóg zawsze konsekwentnie egzekwuje to, co się mu obiecuje i ofiaruje. Czasami człowiek nie bardzo jest tego świadomy. Kiedyś przyjeżdżałam do Krzeszowa do klasztornej biblioteki i pomagałam katalogować książki, a teraz okazało się, że mam być tutaj matką ksienią. Nie jest to proste. Trudno jest w tym wieku zabierać się do rzeczy, których się nie robiło nigdy. Zawsze mną rządzili, a nie odwrotnie.
Jest tutaj 28 sióstr, 28 różnych charakterów i trzeba to ogarnąć. Myślę, że to jest najtrudniejsze. Kiedyś po takim trudnym zdarzeniu, powiedziałam: „ręce opadają, ja już nie mogę”. Siostry mi wtedy odpowiedziały: my matce będziemy podtrzymywać ręce, jak Mojżeszowi podtrzymywali na górze Horeb. Ucieszyłam się, że jest taka reakcja.
Żartuję sobie, że jestem ksienią przejściową. Między starymi a nowymi laty - tak mi się wydaje. Potem przyjdą młodsze siostry, które wiedzą, czego chcą. I chyba to będzie dobra perspektywa na przyszłość.
Życie za murami klasztoru benedyktynek
Wstajemy wcześnie o godz. 5.30. O godz. 6 jest jutrznia, potem Msza św. Następnie tzw. Tercja (to są takie 3 godziny modlitewne w ciągu dnia). Potem do godz. 12.00 jest czas pracy. Później seksta (kolejna godzina modlitewna), obiad i nona - pacierze przed obiadem i po. Potem jest czas na lekturę Pisma Świętego, o 15.00 - nieszpory, a potem różaniec. O godz. 18.00 jest godzina czytań, potem kolacja, a następnie wspólne spotkanie i czas na rozmowę. Jest jeszcze kompleta na zakończenie dnia i zaczyna się święte milczenie aż do rana.
Dzisiaj w Krzeszowie, w klasztorze Sióstr Benedyktynek jest 28 sióstr. Przychodzą z całej Polski: znad morza, ja jestem z Podhala, są siostry z Lubelszczyzny. Ale najwięcej jest chyba z diecezji tarnowskiej. Utrzymujemy się przede wszystkim z gospodarki. Mamy około 30 hektarów pola. Korzystamy z dofinansowania unijnego, które w całości idzie na gospodarkę. Mamy swoje jedzenie, m.in. mięso, mleko, ser, chleb, masło, jarzyny, jajka itd. Ale oprócz pracy jest przede wszystkim czas na modlitwę i lectio divina - czas na lekturę Pisma Świętego. Jest to chyba sprawa zasadnicza. W życiu konsekrowanym najważniejszą rzeczą jest dążyć do radykalnego życia ewangelią. To jest sprawa numer jeden i to nie tylko dla zakonników. Kiedyś przeczytałam znakomite zdanie - „ksiądz powinien mieszkać w Biblii”. Uważam, że jest to świetne określenie i to nie tylko dla księży. To właśnie z tego mieszkania, z tego modlitewnego przeżycia Biblii, wychodzi się dopiero do ludzi i wtedy jest siła do pracy. Nawet kryzysy są wtedy twórcze.
Przeciętnie do naszego zgromadzenia przychodzi jedna siostra rocznie. Jest to decyzja trudniejsza niż wstąpienie do zakonów czynnych. Człowiek jest taki, że jak coś robi, to chciałby widzieć efekt tego działania, natomiast robić coś i nie widzieć efektu, to rzeczywiście trzeba być dojrzałym, żeby wytrzymać. Jak udało mi się zauważyć przez te kilka lat - klauzula kusi osobowości takie trochę niezbyt zdrowe, zwłaszcza osoby, które boją się świata. Ale trzeba wiedzieć, że klauzula to nie jest lekkie życie. Chociażby przez to, że się pracuje i efekty widzi się dopiero po jakimś czasie, a czasami wcale. Tutaj jest przede wszystkim praca nad sobą. Życie we wspólnocie zamkniętej, stałej (bo my składamy ślub stałości miejsca) jest nieraz bardzo trudne. Ważna tutaj jest kwestia naszej klauzury. Nie chodzi absolutnie o zamknięcie. Bo można być zamkniętym w klasztorze a sercem i umysłem można być na zewnątrz i można być w środku tłumu, a być w klauzurze. Jest to kwestia ćwiczenia u sióstr, żeby umiały selekcjonować co jest potrzebne, a co nie. Żeby nie zaśmiecać sobie serca sprawami, które bulwersują, a odciągają od tego co najważniejsze.
Pomóż w rozwoju naszego portalu