Odeszła po długiej i ciężkiej chorobie 1 czerwca 1995 r. Ale czy
można o niej zapomnieć? Czy można pominąć nazwisko Marii Dawidowicz
we wspomnieniowej rubryce okresu stanu wojennego?
Nie obnosiła się ze swymi zasługami. Skromna, oddana bez
reszty sprawie. Ileż to razy ciche pukanie do drzwi, parę wymienionych
słów i już jakiś młody człowiek miał schronienie, świeżą pościel,
posiłek. Nie zastanawiała się nad tym, że naraża rodzinę, wnuki -
to był odruch serca: trzeba pomóc. Wyniosła to z domu rodzinnego,
gdzie od dzieciństwa patrzyła na swoich najbliższych, którzy bezgranicznie
oddani byli Polsce - uczestniczyli w powstaniach narodowych, a jej
ojciec, Kazimierz Dawidowicz, był osobistym członkiem ochrony Józefa
Piłsudskiego.
W mieszkaniu Mamy odbywały się spotkania młodzieży, dyskusje
na tematy bieżące, wymiana zakazanej literatury. Spotkania te Mama
ubogacała przekazywaniem prawdy historycznej okresu stalinowskiego
i II wojny światowej. Najwięcej jednak udzielała się w Diecezjalnym
Komitecie Pomocy Bliźniemu. Działalność ta polegała głównie na realizacji
recept na leki trudno dostępne dla wszystkich potrzebujących pomocy
oraz organizowaniu pomocy materialnej, głównie żywnościowej, dla
rodzin osób represjonowanych. Niejednokrotnie osobiście dostarczała
ową pomoc i wspierała ludzi psychicznie.
Znana jest czytelnikom Niedzieli historia najścia przez
oddział ZOMO siedziby Diecezjalnego Komitetu Pomocy Bliźniemu. Była
tam m.in. nasza Mama. Tupot ciężkich butów zomowców tkwił w jej pamięci
bardzo długo. Później jak zły sen wracały we wspomnieniach krzyki,
wepchnięcie siłą do samochodu i bez żadnych wyjaśnień wywiezienie
na przesłuchanie. Rewizja osobista, poniżanie i przemoc - to metody
stosowane wówczas wobec zatrzymanych bezbronnych kobiet. Historia
ta tylko dodała jej zapału do dalszej działalności. Przerwała tę
działalność dopiero ciężka choroba - i tu serdeczne "Bóg zapłać"
dla wszystkich, którzy udzielali nam pomocy w tych trudnych chwilach.
Pomóż w rozwoju naszego portalu