Książę Adam mawiał: "Sprawiedliwość chrześcijańska polega na
dzieleniu się tym, co się ma z tymi, co nie mają. W każdym pokoleniu
Czartoryskich żywe były tradycje pracy społecznej. Dla Cecylii Czartoryskiej
najważniejsza jest siódemka dzieci, z którymi mieszka w domu na Saskiej
Kępie, najważniejsze to stworzyć dla nich dom, pomóc tym niedowidzącym
dzieciom...
Historia Domu Dziecka dla Dzieci Niewidomych i Niedowidzących
na Saskiej Kępie wiąże się z podwarszawskimi Laskami. Coraz więcej
kierowano do Lasek zgłoszeń dzieci w wieku przedszkolnym, które z
powodu innych chorób nie nadawały się do przedszkola. Powstał więc
pomysł utworzenia dla nich domu. Długo trwały poszukiwania miejsca
o odpowiednich warunkach. Wreszcie przed 18 laty tymczasowo przeznaczono
na ten cel niewielki dom na Saskiej Kępie. Do zorganizowania placówki
skierowano Cecylię Czartoryską, wychowawczynię z internatu w Laskach
i instruktorkę białej laski.
Trafiają tu dzieci niewidome bądź niedowidzące, obarczone
innymi schorzeniami. Założeniem tej placówki jest stworzenie im domu.
- One muszą czuć się nasze, chcemy żeby poczuły się tu bezpiecznie.
Małe dziecko rozwija się przez naśladowanie swoich opiekunów. Każdemu
dajemy szansę, choć nigdy nie wiemy czy dziecko, które do nas przychodzi
taką szansę ma. Z góry zakładamy, że nie decydujemy o rozwoju dziecka
przez 4-5 lat - powtarza pani Czartoryska.
Najstarszy z chłopców przyszedł do placówki jako dziecko
głęboko upośledzone. Ósmą klasę kończył z dziećmi widzącymi w społecznej
szkole o dobrym poziomie nauczania. Wiele dzieci przeszło do zakładów
dla dzieci głębiej upośledzonych, pięcioro wychowanków zaadoptowały
rodziny.
Dom rządzi się zasadą, że przyjmuje dzieci, które nie
mają innego domu i nie utrzymują kontaktów z rodziną. - Nie chcemy
stwarzać sytuacji przykrych dla dzieci: do jednego przyszła mama,
a do drugiego nie - uzasadnia pani Czartoryska. Placówka ma tylko
siedem, maksymalnie 9 miejsc. Dzieci pochodzą z całej Polski. Dotychczas
nikomu ze zgłaszających się nie odmówiono.
Jednym z założeń domu było doprowadzenie dziecka do etapu,
w którym mogłoby uczęszczać do przedszkola. Odstąpiono od tej zasady,
podobnie jak i od założenia o tymczasowej lokalizacji placówki. Okazało
się to niemożliwe, ponieważ dzieci z ciężką chorobą sierocą bardzo
obawiały się utraty kontaktu z domem.
Maciek dwukrotnie stracił dom. Najpierw porzuciła go
mama, a potem kiedy trafił do rodziny zastępczej zmarła przybrana
mama. Trafił do placówki. Do 5. roku życia rozwijał się bardzo dobrze.
Kiedy zmieniły się 2 osoby z personelu, a jedna dziewczynka poszła
do adopcji, przestał mówić. Przez 3 miesiące nie wypowiedział słowa.
Maciek ma teraz 10 lat, ale pozostaje na poziomie dziecka 7-letniego.
Początkowo planowano posłać chłopca do szkoły specjalnej. Maciek
uczęszcza do szkoły dla słabowidzących, a w domu ma indywidualne
douczanie.
Tu w domu na Saskiej każde dziecko traktowane jest indywidualnie.
Julita jest bardzo zdolną, inteligentną dziewczynką, uzdolnioną muzycznie,
ale nadwrażliwą. Uczęszcza do szkoły społecznej. Wyciągnąć z niej
dwa słowa, czasami jest bardzo trudno. - Ona już ze mną rozmawia
- chwalił któregoś dnia pan dyrektor: Kiedy spytałem czy ma zeszyty,
odpowiedziała "Tak". Na koniec semestru Julita miała czwórki i dwie
piątki.
- Główną niepełnosprawnością naszych dzieci nie jest
utrata wzroku czy inne schorzenia fizyczne, ale choroba sieroca -
ocenia pani Cecylia. Brak poczucia bezpieczeństwa i jakby wpisane
podświadome poczucie zagrożenia objawiają się w różny sposób. Jedne
dzieci przestają mówić, inne stają się agresywne. Czasami wystarczy
jedno słowo lub gest, wykonany czasem nieświadomie, aby doprowadzić
do takiego zachowania.
Janek, najstarszy z wychowanków chodził do przedszkola
w Laskach. Do domu na Saskiej Kępie przyjeżdżał na weekendy. Niechętnie
wracał do Lasek. Któregoś wieczoru powiedział poważnie do pani Cecylii,
nazywanej przez wszystkie dzieci babcią. - Nie martw się babciu,
ja ciebie nigdy nie zostawię. W czasie Mszy św., po Komunii Janek
miał zwyczaj wdrapywania się babci na kolana i rozmawiania z Panem
Jezusem. Od tegoż pamiętnego wieczora zaczął wtedy szeptać: "Nie
martw się Panie Jezu, ja Ciebie nie zostawię". Pani Cecylia dociekała
przyczyny takiego zachowania. Okazało się, że jedna z wychowawczyń
nie zwracając uwagi, że nieopodal jest dziecko z domu na Saskiej
Kępie powiedziała: "I co z tego, że tam na Saskiej wszyscy są ze
sobą emocjonalnie związani, kiedy dzieci trzeba potem zostawić".
Janek przywoził z przedszkola swoje dziecięce problemy.
W pewną sobotę wyrecytował jednym tchem trzy ważne pytania: czy biedronka
naprawdę ma kropki i po co, dlaczego nos słonia nazywa się trąba
kiedy nie gra i co to znaczy Kościół powszechny.
- Mam ważne pytanie - powiedział Janek do babci w inny
sobotni wieczór. Było już późno, więc pani Cecylia zaproponowała,
to może jutro. Janek był nieustępliwy, wszedł babci na kolana i rozpoczął
się dialog: babciu, a co to znaczy sierota? - To jest dziecko, którego
nikt nie kocha i dlatego często płacze. Janek nie dawał za wygraną:
Ale sierota to jest dziecko, które nie ma mamy ani taty. - Czasem
nie ma, a czasem ma i tatę i mamę i ciocię i też czuje się niekochane.
- Babciu, to ja nie jestem sierotą -
skończył Janek. Wkrótce chłopiec zachorował na anginę,
przez 2 tygodnie przebywał w domu. Ciągle sprawdzał, czy jest kochany.
Najpierw skarżył się na panie opiekunki z domu. - A ta ciocia to
mnie nie chce kochać, bo na mnie nakrzyczała. W końcu Janek przyznał
się, że zasłużył na to. A babcia skwitowała, że gdyby cioci było
wszystko jedno co z Jankiem będzie, nie dostałby bury.
"Sieroctwo" Janka skończyło się po ostatnim pytaniu zadanym
babci: "Kiedy jestem niegrzeczny, czy babcia też mnie kocha? Szkolne
wypracowanie Janka trafiło w pokoju nauczycielskim na tablicę. Pani
nauczycielka dopisała adnotację: Jak powinien wyglądać rodzinny dom.
Janek mieszka dziś pod Krakowem, ale zawsze przyjeżdża do Warszawy
na święta. Powtarza, że jest mu tam bardzo dobrze, ale bardzo tęskni
za babcią z Saskiej Kępy.
Babcia i ciocie w domu na Saskiej Kępie są jak najlepsze
psychoterapeutki, a dzieci często same odsłaniają najbardziej bolące
miejsca swojej duszy. - Czy mama nie chce kochać swojego dziecka,
kiedy je najpierw nosi a potem odrzuca? - pytał Wojtek. - Nie wiadomo
czy nie chce kochać. Może nie ma gdzie mieszkać, nie ma za co kupić
jedzenia i woli dziecko oddać tam, gdzie będzie to wszystko miało.
A potem za bardzo boli ją utrzymywanie kontaktu z dzieckiem. A może
nie umie kochać, bo nikt jej nie kochał. Kilka godzin później, przed
snem, Wojtek mówił do babci: "To ja już wiem, co mam zrobić. Będę
się więcej za moją mamę modlił".
Pani Cecylia uważa, że dzieciom należy mówić prawdę,
ale w taki sposób, aby potrafiło ją przyjąć. W domu jest zakaz mówienia
o dzieciach w ich obecności. Chyba, że można utwierdzić w czymś dobrym: "
A wiecie, Ania dziś po raz pierwszy zasznurowała sama buty".
W domu nie ma pracowników socjalnych, poza panią przygotowującą
posiłki. Pani Cecylia uważana jest za osobę bardzo wymagającą w stosunku
do swoich pracowników. Sama nie ukrywa, że w domu jest duża rotacja
pracujących tu pań. Zanim któraś zdecyduje się na okres próbny może
przez dwa tygodnie przychodzić i przyglądać się jak funkcjonuje dom.
- Nie lubię, kiedy kandydatka przychodzi po to aby "się zrealizować"
lub "się poświęcić", a może to takie modne dziś słowa - ocenia pani
Czartoryska. - Rodziców biologicznych nikt dziecku nie zastąpi, ale
zależy mi na tym, aby stworzyć dzieciom rodzinną atmosferę, aby dziecko
wiedziało, że jest nasze - ocenia. Bez prawdziwego domu nie można
myśleć o dobrym rozwoju dziecka. Pod tym kątem oceniani są pracownicy.
Najlepszym testerem przyszłych cioć są dzieci. Potrafią
wyczuć po dwóch tygodniach, czy osoba nadaje się do pracy w tym domu,
czy nie. Dzieci wyczuwają też szybko nastroje osób przychodzących
do domu. Jeśli ktoś jest zdenerwowany taki nastrój udziela im się
szybko, nawet gdyby osoba chciała ukryć swoje emocje.
Dom na Saskiej Kępie mieści 4 pokoje dla dzieci. Jest
tu skromnie, ale przytulnie. Julka jako najstarsza otrzymała samodzielny
pokój z pianinem. Dom zawdzięcza swoje istnienie także wielu dobroczyńcom.
A to ktoś oferuje codziennie świeże pieczywo, ktoś inny sponsoruje
dzieciom wycieczkę. Co roku wakacje można spędzić w górach u znajomych
gospodarzy, gdzie okoliczni mieszkańcy pamiętają o ciepłym mleku
dla dzieci i o jeździe na kucyku.
- My też uczymy nasze dzieci dawać - mówi pani Cecylia.
Co roku dzieci uczestniczą w akcji humanitarnej. Dzielą się tym,
co mają - zbierają zabawki dla swoich kolegów. W Wigilię Bożego Narodzenia
wychodzą przed dom i łamią się opłatkiem z przechodniami, bądź z
tymi, którzy z różnych przyczyn nie mogą zasiąść do stołu. - W tym
roku pan policjant ze wzruszenia popłakał się - wspomina pani Cecylia.
Pani Cecylia już ponad 50 lat pracuje z dziećmi. Praca
społeczna w każdym pokoleniu rodziny Czartoryskich stała się tradycją.
Ale o tym pani Cecylia nie chce opowiadać. Ja nie jestem od historii,
trzeba by kogoś innego zapytać. I dodaje: Przeczytałam u Matki Teresy,
że największą łaską daną od Boga jest móc dawać.
Pomóż w rozwoju naszego portalu