Przyplątał się gdzieś koło mostku. Dokładnie w tym miejscu, w którym trzynastka obchodziła swój jubileusz. Grupa wystąpiła w biało-czarnych barwach. Mieli pomalowane twarze i na całe gardło wyśpiewywali naprędce ułożoną piosenkę. Melodia łatwo wpadała w ucho, a oni śpiewali przeszczęśliwi i to musiało wystarczyć za wszystko, bo niczego więcej w tej piosence nie było. „Dzisiaj nasza trzynasteczka urodziny ma… La li laj, la li li la…”
Ustawili się po obu stronach drogi i zatrzymywali przechodzących. Grupy zresztą zatrzymywały się same, a przynajmniej zwalniały kroku, bo trzeba było wręczyć szanownym jubilatom prezenty i kwiaty. Kwiaty znajdowało się przy drodze. Prezenty… również. „Przynosimy Wam w darze ten oto grzyb, żeby Wam nigdy nie zabrakło grzybów w barszczu i żebyście nigdy nie zgrzybieli” - życzył delegat jednej z grup. „Ofiarujemy wam ten oto starannie umyty słoiczek, żebyście mieli gdzie pochować wszystkie wasze prezenty” - recytował z emfazą następny delegat, a mnie przypomniała się praktyczna baryłeczka Kubusia Puchatka, w której Kłapouszek mógł przechowywać pęknięty balonik. Z tą jedyną różnicą, że wolałam nie zastanawiać się, co mogło znajdować się w słoiczku przed umyciem.
Prezenty przyjmowały dwie siostry bliźniaczki, które specjalnie na pielgrzymkę przyleciały z Irlandii. Były (jak to często bliźniaczki) identyczne z natury i w dodatku identycznie ubrane, co stanowiło dodatkową atrakcję, bo składający życzenia w większości po ucałowaniu drugiej wracali do pierwszej, żeby upewnić się, że nie całowali dwa razy tej samej dziewczyny.
Na psa nikt nie zwracał uwagi. Potem był las, najpierw duży, następnie mały, a za lasami droga przez kolejną wieś, i znowu las dla odmiany nieco większy od poprzedniego. Wreszcie przedmieścia Częstochowy. Pies jak się później okazało ciągle szedł z nami, tyle że zmieniając grupy, co wprowadzało nas w błąd, bo ci co zwrócili na niego uwagę, myśleli, że skoro zniknął, to już pewnie znalazł drogę do domu. Kiedy zaczął obiegać wszystkie grupy kolejny raz, stało się jasne, że wędruje z nami przynajmniej kilkanaście kilometrów i że trzeba temu jakoś zaradzić. Nie miał obroży, ale był młody, rasowy i zadbany i jak najprędzej trzeba było pomóc mu odnaleźć właściciela. Na postoju pod Górką Przeprośną, gdzie przygotowywaliśmy się do Mszy św. obiegł wszystkie grupy i ani na chwilę nie przestał szukać. Znikał i pojawiał się w różnych miejscach, aż Orzech odprawiający Mszę ulitował się nad nim widząc ten psi niepokój. - „Idzie tu z nami pies, podpowiadają mi tutaj, że nie wiadomo jak długo i skąd, bo każdy mówi coś innego. Spróbujmy, może uda nam się znaleźć jego dom, trzeba sobie ten trud zadać. Ale jeśli się to nie uda, to mam nadzieję, że znajdzie się wśród pielgrzymów jakaś litościwa dusza, która tego biedaka przyjmie. Bo to byłoby bardzo niedobrze, jeśliby wśród dwóch tysięcy osób modlących się i proszących o swoje sprawy nie znalazł się nikt, kto by przygarnął bezdomnego psa. Gdyby tak miało być, to byłaby hańba i znak, że nam już żadna pielgrzymka nie pomoże”. Pies akurat stał blisko mnie. Położyłam mu rękę na głowie i przez moment usiłowałam go zatrzymać. Od ołtarza z ostatnich ławek podniósł się młody dominikanin i przemykając pomiędzy grupkami siedzących na trawie ludzi podszedł do mnie.
- „Proszę przytrzymać tego psa do końca Mszy, ja muszę teraz wrócić do ołtarza, ale jak skończy się adoracja, zaraz go od pani przejmę. Jeśli nie znajdziemy jego właściciela, zapytam mojego przeora, czy możemy go wziąć do siebie”.
Kiwnęłam głową, że spróbuję go przytrzymać i … miałam adorację z głowy. Pies był młodzieńczym wyżłem z temperamentem młodego wariata i nie tolerował najmniejszego nawet ograniczania wolności. Nie rozumiał, że dominikanin jest przyzwoitym człowiekiem, który najpierw będzie szukał starego właściciela, a potem jeśli to się nie powiedzie, spróbuje uzyskać dla psa zgodę przeora na zmieszkanie w klasztorze. Był ufny, przyjazny, chwilami nawet namolny, ale z pewnością nie miał natury kontemplacyjnej. Pocieszyłam się myślą, że dominikanie nie są zakonem kontemplacyjnym oraz tym, że adoracja nie będzie trwała w nieskończoność i odciągając psa najdalej jak można było od ołtarza przykucnęłam z nim z tyłu za budką informacji. Założyłam mu na szyję niebieską smycz pielgrzyma, na której nosiliśmy identyfikatory i spróbowałam spowodować, żeby usiadł choć na chwilę. Pies smycz przyjął bez oporów, ale na siedzenie namówić się nie dał. Czasami na chwilę udało mi się powstrzymać go od nagłych skoków, kiedy obejmowałam go za szyję i szeptałam do kosmatego ucha uspokajające słowa. Ale zawsze trwało to tylko krótką chwilę. Potem gwałtownym ruchem narwańca wymykał się z moich objęć i usiłował pociągnąć mnie gdzieś dalej, zachęcając do wesołej zabawy. Do końca adoracji tarzałam się z nim po trawie rejestrując kątem oka naganne spojrzenia dwóch starszych pań, które przespały Mszę i odezwę Orzecha.
Pies był przecudny, ale zszargał mi opinię i biały szal, który miałam na sobie, więc wyczekiwałam dominikanina jak kania dżdżu i kiedy wreszcie przyszedł najprędzej jak mogłam wetknęłam mu w ręce koniec niebieskiego paska z napisem „Pielgrzymka”. Na drugim końcu prowizorycznej smyczy szalał pies. Pobiegłam na wywiad z ks. Tomkiem Płukarskim, rzecznikiem prasowym pielgrzymki, nie oglądadąc się na psa i w głębi duszy współczując trochę dominikaninowi. Rozmowa z ks. Tomkiem okazała się na tyle ciekawa, że zapomniałam nie tylko o psie, ale o Bożym świecie. Kiedy jakiś czas poźniej spotkałam Orzecha, zapytałam, czy wie już coś o losie psa, czy znalazł się właściciel, czy też wrocławscy dominikanie przyjmą go do zgromadzenia. Ale Orzech zamiast mówić burczał. Najwyraźniej był w bardzo złym humorze.
- Hycel - rzucił krótko i nieprzyjaźnie, co pewnie miało być odpowiedzią na moje pytanie.
- Ale kto, dominikanin?
- Ależ skąd, Kuzyn - rozeźlił się Orzech. - Miał komuś przytrzymać na chwilę psa, jakiemuś zakonnikowi właśnie, dosłownie tylko na chwilę i ledwo wziął do ręki smycz już ją puścił. I teraz biega biedak nie wiadomo gdzie i pewnie szuka.
- Zakonnik? - dopytywałam się.
- Ależ skąd, pies.
Zostawiłam Orzecha w jak najgorszym nastroju i pobiegłam do swoich spraw. Żałowałam, że nie stanęłam w obronie Kuzyna, że nie pokazałam Orzechowi mojego sponiewieranego szala i nie opowiedziałam, że ten pies z cudną, sympatyczną mordą i mądrymi oczami to tajfun i trąba powietrzna w jednym, a utrzymanie go w jednym miejscu graniczy z cudem.
Tego dnia doszliśmy do Częstochowy i wszystkich bez wyjątku ogarnął szał przygotowań do wejścia na Jasną Górę. Przed namiotami na wieszakach prostowały się białe bluzki i zwiewne spódnice. Dziewczyny miały na głowach turbany z ręczników, szumiały suszarki do włosów, a do łazienki nie można się było dopchać. O psie niemal zapomniałam. Raz tylko pomyślałam o biedaku, kiedy wieczorem przeglądając zdjęcia zobaczyłam Kubę - syna Ewy i Józia Łuczaków trzymającego na rękach kilkutygodniowe kocię. Cały Kuba z kotem. Zbliżenie. Smutna kocia mordka. Wtedy znów pomyślałam o psie. Zaginął, biedak. Ale szkoda. Żeby tylko nie stało mu się nic złego… Nazajutrz bladym świtem biegłam do radiotechników po naładowane baterie. Na dworze ledwie dniało, gdy nagle… Nie, nie mogłam się mylić. Naprzeciwko mnie szedł sprężystym krokiem uśmiechnięty dominikanin. Na pielgrzymkowej smyczy prowadził psa. Rudowłosy wyżeł miał otwarty pysk a język zwisał mu do pasa. Obaj zresztą wyglądali na zmęczonych.
- Coś takiego! - wykrzyknęłam na ich widok.
- Szukałem go do rana, nie przesadzę jeśli powiem, że niemal po całej Częstochowie. Pomyślałem, że jak pielgrzymi ruszą, to nigdy go już nie znajdę w tym tłumie.
- A przeor?
- Zgodził się - odpowiedział z uśmiechem.
Patrzyłam za nimi jak kroczą obok siebie, jakby od zawsze chodzili wszędzie razem. „Domini Canes - Pańskie Psy”, pomyślałam. Bo przecież nawet nie znałam ich imion.
Tekst jest fragmentem albumu o wrocławskiej pielgrzymce na Jasną Górę. Książka Violetty Nowakowskiej nosi tytuł „Dopokąd idę - pielgrzymka z Orzechem” i ukaże się w 2009 r.
Pomóż w rozwoju naszego portalu



