Powojenna szkoła stawała się coraz bardziej ideologiczna, w zamiarze
władz powinna być ważnym narzędziem do tzw. wychowania w duchu socjalizmu.
Pod tym kątem kształcono nauczycieli i układano programy nauczania.
Młode pokolenie powinno zerwać z tradycjami wyniesionymi z domu rodzinnego,
a tym bardziej z religią. Namiastką religii i obrzędów kościelnych
były różne święta państwowe, takie jak 1 Maja i rocznica wybuchu
rewolucji bolszewickiej. Świętom tym nadawano bardzo uroczysty charakter
przez organizowanie specjalnych akademii z rozbudowaną częścią artystyczną,
na którą próbowano ściągać rodziców i okoliczną ludność. Chłopi jakoś
nie potrafili docenić wysiłku nowej władzy, która tak bardzo zabiegała
o zmianę ich sposobu myślenia i po prostu na takie uroczystości nie
przychodzili. W niektóre dni przed lekcjami organizowano w szkole
apel, na boisku w porze letniej zbierały się wszystkie klasy i nauczyciele.
Apel zwykle rozpoczynał się od śpiewu wybranej na tę okazję pieśni
robotniczo-patriotycznej np. Na barykady ludu roboczy, czerwony sztandar
do góry wznieś itd. W polskim narodzie od najmłodszych lat drzemie
jakaś przekora, bo już nawet dzieci ze starszych klas śpiewały na
tę samą melodię pieśń - parodię, nie wiadomo przez kogo i kiedy ułożoną.
Zwrotka pieśni zaczynała się słowami: Na barykady biją się dziady,
a lud roboczy wytrzeszcza oczy. Reakcja nauczycieli była różna, jedni
udawali, że nic nie słyszą, inni prowadzili śledztwo, grozili, denerwowali
się, ale i tak nic z tego nie wyszło.
Rok 1956 bogaty w ważne wydarzenia w kraju przyniósł "odwilż"
i pewne zmiany także w oświacie. Robotnicy polscy walczący o wolność
dla narodu zażądali przywrócenia religii we wszystkich szkołach.
Przez kilka lat po wojnie katecheza teoretycznie była traktowana
tak jak inne przedmioty i nauczano jej we wszystkich klasach, nawiązując
w ten sposób do tradycji przedwojennej. Gdy nowa władza dostatecznie
się umocniła, postanowiono religię ze szkoły usunąć. Propaganda tłumaczyła,
że jest ona sprawą prywatną, że jest przeżytkiem i zacofaniem. Szkoła
świecka natomiast niesie światło wiedzy i umiłowania socjalistycznej
ojczyzny, a więc nie może tam się odbywać nauczanie czegoś, co jest
sprzeczne z tą ideą. Wiadomo, że chodziło o duszę młodego pokolenia
i wychowania go w duchu ateizmu. Nauczanie religii ograniczono tylko
do świątyń. Jak zorganizować nauczanie dla wielu klas w jednym pomieszczeniu?
Co zrobić, aby dzieci z odległych wiosek mogły na katechizację przychodzić?
Wreszcie dlaczego katolickie dzieci, których rodzice utrzymywali
i opłacali nauczycieli, budowę szkół, nieraz sami je budowali, nie
mogą teraz korzystać z pomieszczeń nazywanych szumnie własnością
ludu? Zorganizowanie nauczania religii w nowych warunkach stało się
koniecznością, ale nie dało się go rozwiązać w sposób zadowalający.
Dzieci na katechizację mogły przychodzić jedynie do kościoła, najczęściej
w niedzielę, czasem w dni zwykłe, co miało miejsce szczególnie przed
I Komunią św. oraz podczas wakacji. Do parafii o dużej liczbie dzieci
i szkół przysyłano na wakacje kleryków z Seminarium diecezjalnego,
którzy przez miesiąc lub dwa prowadzili katechezę. Przy ładnej słonecznej
pogodzie plac przykościelny zapełniał się dziećmi i młodzieżą. Dzielono
słuchaczy na grupy wiekowe i w różnych zakątkach cmentarza przykościelnego
prowadzono nauczanie. Stan taki daleko odbiegał od ideału, na szczęście
nie trwał zbyt długo. Do szkół najpierw powróciły krzyże, które rodzice
zawiesili w salach lekcyjnych. Lekcje ponownie rozpoczynano modlitwą
do Ducha Świętego, a kończono podziękowaniem Bogu "za światłość tej
nauki". Pozwolono wydrukować Pismo Święte i podręczniki do religii.
Do szkoły przyjeżdżał ksiądz, co wzbudzało radość dzieci i rodziców.
Wszyscy cieszyli się, że wreszcie religia jest w szkole, że dzieci
nie muszą już chodzić do kościoła w zwykłe dni i podczas wakacji.
Trwało to kilka lat, do czasu, gdy nowa władza nie poczuła się znowu
pewnie. Najpierw zażądano usunięcia krzyży ze ścian szkoły. Nikt
tego nie chciał zrobić mimo ponagleń władz powiatowych i kierownika
szkoły. Zdjęcie krzyża dla wierzącego w takiej sytuacji jest czynem
haniebnym i świętokradztwem. Ludzie wiedzieli, że nie można do tego
dopuścić, dlatego krzyża bronili dość długo. W każdej społeczności
znajdzie się jednak jakiś Judasz, tak było w Dębicach. Okazał się
nim mąż woźnej - stary Pawełyk.
Wszyscy wiedzieli, że jest ormowcem i lubi popić, ale nikt
nie przypuszczał, że dopuści się świętokradztwa, podnosząc rękę na
krzyż. Haniebny czyn sparaliżował wioskę, tu przecież nic podobnego
jeszcze się nie wydarzyło. Wprawdzie ludzie niejedno widzieli i słyszeli,
ale krzyż nikomu nie przeszkadzał. Wyciągnięcie ręki przeciwko krzyżowi
to grzech, to ściągnięcie na siebie przekleństwa, a jeśli jest przekleństwo,
to na pewno kiedyś przyjdzie kara. Sprawcy mówiono wprost: "Dosięgnie
cię jeszcze Boża ręka!". Ten jednak nie przejmował się, ale sąsiedzi
zauważyli, że coraz częściej pił. Wprawdzie nie było już krzyży na
ścianach w szkole, ale pozostała modlitwa przed i po lekcjach oraz
religia. W 1961 r. ponownie usunięto religię ze szkół, władza poczuła
się silna i pewna, że przynajmniej na razie nie będzie tak wielkich
manifestacji jak w 1956 r. Polskie dzieci ze swymi kapłanami i katechetami
musiały szukać miejsca w domach prywatnych, które nazywano wówczas
punktami katechetycznymi. Znalezienie we wsi odpowiedniego lokalu
na punkt katechetyczny nastręczało wiele trudności. Po prostu nikt
nie dysponował mieszkaniem odpowiednio dużym i w dodatku wolnym,
mimo to ludzie przyjmowali dzieci oraz księdza, jak tylko mogli.
Taki stan rzeczy trwał prawie 30 lat, a punkty katechetyczne zadomowiły
się na dobre w polskim krajobrazie. W tym czasie zbudowano odpowiednie
lokale przy parafiach i w niektórych wioskach. Prowadzenie katechizacji
w punktach katechetycznych było wielkim osiągnięciem polskiego Kościoła.
Dzieci i młodzież chętnie na religię uczęszczały, mimo że nieraz
trzeba było pojechać do domu późniejszym autobusem albo wcześniej
przyjechać do szkoły. Nauczanie w punktach katechetycznych wytwarzało
jakąś niepowtarzalną więź między uczniami a parafią.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dzieci z II klasy
szkoły podstawowej wracały z katechizacji przed I Komunią św. Jak
zwykle szły nie spiesząc się, głośno rozmawiając i robiąc sobie nawzajem
różne psoty. Szły łąkami nad rowem bardzo głębokim, a prawie pozbawionym
wody. Przeszły już kawał drogi, gdy zobaczyły w środku łąk milicjanta
i kilku mężczyzn, którzy widłami wyciągali siano z rowu. Zaciekawione
przystanęły, aby zobaczyć, co w takim miejscu robi pan władza i skąd
wzięło się siano w głębokim rowie. Nie dowiedziały się jednak niczego,
ponieważ stanowczo je odpędzono. Sprawa została później wyjaśniona.
Okazało się, że to Pawełyk wiózł drabiniastym wozem siano do domu.
Za bardzo jednak zbliżył się do głębokiego rowu i z tego powodu furmanka
z ładunkiem mocno się przechyliła. Najpierw zsunął się niezbyt trzeźwy
mężczyzna, potem zawartość drabin, a to wszystko zostało jeszcze
obciążone wozem. Milicjant i chłopi wydobyli pechowego woźnicę, który
już nie żył. Zakończył życie w dziwnych i niecodziennych okolicznościach.
Zastanawiano się, czy to przypadek, czy znak z nieba. Śmierć tego
człowieka dała dużo do myślenia nawet niewierzącym. Mieszkańcy wioski
całe to zdarzenie komentowali krótko: "Jest jeszcze Boża sprawiedliwość
na świecie".
Pomóż w rozwoju naszego portalu