Po śmierci ostatniego mieszkańca dom stoi pusty, a otoczenie spowija cisza. Jeden raz po śmierci wujka Bronka zaszedłem na schody domu i niewidziany przez nikogo spędziłem na nich z dobrą godzinę. Cisza powili ustępowała i jak w „Marii” Malczewskiego wszystko zaczęło żyć życiem minionej historii… Zima 1958 r. i niespokojne spoglądanie na szopkę, która była próbą zatrzymania mnie poza domem, bo tam przychodziła na świat moja siostra. Potem melodia nabrała tonów molowych - śmierć wujka Staszka, cierpienia ciotki Janki, jej śmierć w młodym wieku. Wieczory telewizyjne przy jednym z pierwszych telewizorów zakupionych przez wujka Kazika. Niepokoje rodziny, że z dwóch pozostałych braci żaden nie myśli o żeniaczce, jak to na wsi mówiono. Niepokojące dwóch wujków „weselne” pojedynki, bardziej spektakularne, jak groźne. Wreszcie wieść, że wujek Kazik chyba się jednak zakochał i ciocia Stasia pewnie za niego wyjdzie. Potem opowieść o „rekolekcyjnym” spotkaniu Kazika z przyszłym teściem i blisko dwugodzinna rozmowa, z której, jak relacjonował to wujek Kazik mojej mamie - „wyszedłem w koszuli tak mokrej, że można było wycisnąć z niej niezłą ilość potu”. Cisza, a za chwilę szalone tony weselnych przyśpiewek, obrazy bawiących się ludzi, z obowiązkowym moczeniem nóg w wannie pełnej wody. Ach, co to było za wesele. Potem mozolne budowanie domu, i kolejne zwiastowania: Krzysiu, Januszek, Ania, Andrzej, Agnieszka, Małgorzata. Dom, wychowanie dzieci, praca. To codzienność, która zapełniała życie Kazika i Stasi. Potem studia dzieci, nadzieje na radość z wnuków. I nagle Pan Bóg stawia wielki znak zapytania. Choroba ojca w przededniu nieomal ślubu Krzyśka z Anitą. Pamiętam te telefony Stasi, próby pośrednictwa. Głosy nadziei i chmurne dni w sytuacjach kryzysu w chorobie. I kiedy wydawało się, że wszystko zostało opanowane, przychodzi dziwne, prorockie wprost zachowanie Kazika. Podczas jednych z wielu odwiedzin szpitalnych prosi Stasię, żeby usiadła przy nim i wyjmuje z szuflady szpitalnego szaflika kartkę zapisaną rzędami nazwisk. Jej pytający wzrok i głos, który zapada na zawsze: - Mam dziwne przeczucie, że ja już z tej choroby nie wyjdę. Wkrótce ślub Krzyśka, chciałbym żebyście pamiętali o tych zapisanych tu gościach, resztę dobierzecie już sami. Tyle opowieść żony - co działo się wtedy w ich sercach pozostanie tajemnicą. Wreszcie telefon Stasi - szloch, żal i pytanie: powiedz mi jak ja teraz mam żyć? Kazik dziś umarł. Wstał z łóżka i upadł. Sześcioro dzieci. Na pogrzebie płakali wszyscy - najbardziej najmłodsze Agnieszka i Małgosia. Droga z domu do kościoła w Radymnie długa. Był czas na myślenie o Bożym Miłosierdziu, o przetrwaniu tych, co pozostali.
Kilka razy po ślubie Krzyśka odwiedzałem ich dom w Radymnie. Ciepły, pełen pokoju płynącego od mamy Stasi. Nie wiem ile lat to trwało, kiedy wybuchła kolejna hiobowa wieść - nasza mama umarła. - Jaki Bóg ma zamiar, dlaczego „upatrzył” sobie te niewinne i dobre dzieci? Nieodłącznie towarzyszyło wielu to pytanie. Szczególnie boleśnie odejście bratowej przeżył wujek Bronek - chodząca ikona cierpienia. Siedząc na tych schodach pustego domu liczyłem: brat, siostra, matka, ojciec, brat i teraz bratowa. Pozostał sam. W swoim mniemaniu. Bratankowie w każdą niedzielę zajeżdżali pod jego dom. Tak, jak robiła to wcześniej mama, teraz oni dbali o czystość, jadło i co tylko trzeba. Bronek sam czasem nakręcał swoją samotność - co ze mną będzie, co ja teraz zrobię? Rolę kapitana przejął Januszek. Organizował po kolei śluby swoich sióstr, brata. Fizycznie podobny do ojca, jakby przejął jego rolę. Wreszcie Pan ulitował się nad wujkiem Bronkiem i zabrał go do siebie. Wokół trumny na pogrzebie cała piątka z mężami, żonami i dziećmi i samotny jeszcze Januszek. Ktoś powiedział mi po tych uroczystościach: „Kiedy patrzyłem na nich, jak oni się kochają, jak są dla siebie, pomyślałam, że może gdyby mieli rodziców byliby inni. To brzmi może nieco groteskowo, jak na pogrzeb, ale aż miło było na nich patrzeć”. Właściwie te słowa, stały się katalizatorem, który zdecydował o napisaniu tego tekstu. Trzeba dodać, że ważne w tej sadze rodzinnej było to, że dzieci od początku włączone zostały w życie Kościoła i na szczęście nigdy od tej gorliwości nie odstąpiły. Przypomina mi się pewna informacja prasowa o polskim statku handlowym, którego kapitan zmarł nagle na zawał serca, tuż u brzegów Holandii. Dwaj oficerowie byli niedyspozycyjni. Statkowi groziła katastrofa. Wtedy jeden z marynarzy stanął za sterem i korzystając z pouczeń kapitana holenderskiego, z którym komunikował się przez telefon doprowadził statek do redy, gdzie przejął go statek holowniczy, którym dopłynął także holenderski kapitan. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby nie to posłuszeństwo i pokora marynarza.
Morze, jakim jest nasze życie, może stworzyć różne sytuacje. W tę niedzielę Bożego Miłosierdzia gorąco módlmy się o to, byśmy nigdy nie porzucili zawierzenia, że to Bóg Miłosierny w miłości prowadzi naszą łódź do portu zbawienia, nawet wówczas, kiedy po ludzku wygląda to na sztorm.
Pomóż w rozwoju naszego portalu