Za sześć dni, w sobotę 11 września - jak dowiedziałem się jedynie przy okazji, a szkoda - radymieńskie Liceum będzie obchodzić swoje sześćdziesięciolecie istnienia. Mam nadzieję, że organizatorzy zdążą poinformować tych, którzy daleko, a ten tekst chciałbym potraktować jako zachętę do Rodzin absolwentów, by korzystając ze zdobyczy techniki poinformowali swoich bliskich o tej uroczystości.
Ile razy jadąc do domu mijam mury swojej szkoły, rodzą się we mnie najczulsze wspomnienia lat minionych. Samochód napełnia się ponad miarę, i całe szczęście, że nie jest to widoczne dla patroli policyjnych, które kilka razy mnie minęły: profesorowie Smetańska, Kordek, nasz wychowawca profesor Łuczyk, elegancki do końca pan Janiga, rozrywający swoim potężnym głosem fizyk profesor Rewer. Jesienny wiatr i żałobny pochód do kościoła, a potem na cmentarz z doczesnymi szczątkami nagle zmarłego profesora Smołuchy, którego polubiliśmy, zanim zdołaliśmy go poznać. I tak można by mnożyć te perły zapisane w pamięci. A koledzy - Stasiu Kruk z IV „b”, którego śmierć była tak przejmująca, bo wtargnęła w mentalność w czasie, kiedy marzyliśmy dopiero o życiu. Dziesięć lat temu w pięćdziesięciolecie liceum nagła informacja o śmierci Jurka Zygmunta i ostatnio, w święta, Cześka Daniłki. To tyle, co pamiętam z naszej klasy.
Wzrastaliśmy w cieniu tych murów ubogich, wśród ubogich kolegów i koleżanek z okolicznych wiosek, którzy dzielili czas na naukę i pracę w polu. Życzliwym okiem patrzyli na nasze niedoskonałości nasi profesorowie, którzy wiedzieli, że nie mamy czasu. Kiedy jednak przychodziła czwarta klasa nie było przeproś - kolejne popołudnia i kolejne zadania, wypracowania. I przychodziły owoce - germaniści, piloci, wojskowi, profesorowie akademiccy, lekarze. Z mojej klasy na 14 chłopaków pięciu zostało kapłanami, rok wcześniej dwóch. A nade wszystko ludzie, których nauczono szacunku dla tych murów, dla ludzi, którzy mieli swoje wady, ale mieli misję - wychować nas i za to należało się im poszanowanie. Za to nie tylko chyba ja, ale pewnie wszyscy jesteśmy im wdzięczni, no może niektórzy mają żal do siebie, że ich nie słuchali.
Tych wspomnień będzie z pewnością cała mnogość, kiedy spotkamy się i, jak trzeba mieć nadzieję, pod przewodnictwem naszego katechety ks. Kazimierza Goleni staniemy przy ołtarzu na świętowanie Eucharystii - uczty wdzięczności. A potem z pewnością sypnie się z mniej lub bardziej zaawansowanych umysłów kaskada wspomnień, żartów, dykteryjek. Chcąc zachęcić do spotkania postanowiłem jedną z nich ujawnić. Niezbyt ona dla mnie chlubna, ale opowiadałem ją kiedyś w dekanacie radymieńskim księżom i ks. dr Henryk Hazik zachęcił mnie wówczas: „napisz o tym kiedyś”. Kiedy? - pomyślałem, bo ni to pobożne, ni dla mnie chwalebne, ale oto pojawia się taka okazja. Jeszcze drobna uwaga - w przypadku lektury, którą podejmą młodzi, konieczna jest obecność starszych gwoli wyjaśniania kontekstów dziś już niepojętych dla współczesnych maczo!
To był koniec trzeciej klasy. W liceum dano możliwość zrobienia kursu prawa jazdy na motor i samochód. Kosztowało to niewiele, ale i tak nie udało mi się przekonać taty, że warto. Decyzja była stanowcza - zrobisz na motor, a jak sobie kupisz auto, to i na prawo jazdy będzie cię stać. Dobre i to! Od pewnego czasu moje oko, jedno, bo na prawe ślepym od urodzenia, niepokoiła pewna Wanda, piękność z niedalekiej Sośnicy. Skoro ja, jednooki, zdołałem to dostrzec, to co mieli począć ci, którzy mieli sprawne oboje oczu. Zatem z góry założyłem, że nie mam szans i tak żyłem w trawiącej moje oko i, co tam kryć, serce tęsknocie. I oto pojawiła się nutka nadziei. Oważ Wanda - która w moich zamysłach apriorycznie została zakwalifikowana, jako dziewica, która nie tylko nie chciała Niemca, ale z pewnością spojrzy i na mnie jak na pomyłkę losową, która ją dotknęła - również zapisała się na ten kurs. Słoneczko nadziei zabłysło nieśmiało i promień ów trzymałem skrycie w meandrach moich tęsknot. Powoli obmyślałem taktykę. Otóż jazdy miały miejsce po lekcjach. Zacząłem kombinować żeby tak utrafić, żeby owe dwie jazdy, a tyle ich planowano na kolejne dni, to była jazda moja i jej. Udało się. Teraz trzeba było jakoś zagaić rozmowę na korytarzu szkoły, gdzie nawet agresywne zachowania mojej bogdanki zostałyby objęte tajemnicą popołudniowej nań pustki. Zagadać to za mało. Długo odkładałem jakieś drobniaki i kiedy już czułem przedsmak bogactwa Rockefellera pobiegłem do sklepu pani Ośmakowej po dwie paczki serduszek w czekoladzie w oprawie foliowej, czyli w topornej komunistycznej kalce. Ponieważ zostało mi parę groszy, dokupiłem trzy pomidory, które wetknąłem do teczki. Serduszka wylądowały po jednej paczce w każdej kieszeni. Jesteśmy razem. Oparci o poręcz schodów czekamy na instruktora. Kompletna cisza i samotność. Jak brak ludzi tak i we mnie brak odwagi. Raz po raz sięgam do kieszeni, układam w myślach jakiś sylogizm w rodzaju tego, który później zastosował reżyser serialu, w którym padają raz po raz krótkie: „Panna Bronka się poczęstuje”, ale mi się to nie udaje, gardło dziwnie się ściska. Tłumaczę że to z owej niepojęcie silnej miłości, ale cóż - mała pociecha. Kolejne sięganie ręką do kieszeni uświadamia, że dokonuje się tam ekspresowy proces topienia czekolady i niszczenia kalki okrywającej serca. Potem już nie trzeba było sięgać. Czułem, że kieszeń jest już czekoladowa jak sędziwy Wedel. Pan instruktor zabrał mnie, potem kazał zaprosić Wandę, a ja wziąwszy teczkę powlokłem się do babci, gdzie miałem swój pojazd marki „Ukraina”. Dowlokłem się do wojskowego cmentarza z I wojny światowej, gdzie kradliśmy czas przed powrotem do domu i skierowaniem nas w pole. Z niemałym trudem uwolniłem moje kieszenie od mazi, która stanowiła konglomerat ciasta i czekolady. Zjadłem to w odruchu rozpaczy, a potem dokarmiłem się pomidorami. W życzliwej mi rzece Łęk uprałem kieszenie spodni, dojechałem do domu, jak nigdy skrupulatnie ułożyłem spodnie, żeby mama nie chciała ich poprawiać, co groziło dekonspiracją i powlokłem się w pole. Praca nie szła mi najlepiej. Słodycz czekoladopodobnej mazi zmieszana z pomidorami wywoływała reakcje nieco klonujące. Z czasem intensywność klonowania się spotęgowała czasowo i miejscowo. Klonowało mnie od góry i od dołu. W antraktach siekałem buraki. Rozpacz zranionego uczucia wyładowywałem na plonach rolnych kładąc raz po raz pokotem całkiem już dorodne buraki, jak Podbipięta swoich Tatarów.
Nie wiem, może spotkam na sześćdziesięcioleciu szkoły moją Wandę i - o ile znów starczy odwagi - opowiem o moich cierpieniach, przy których Norwida wzdychania do imć panny Kalergis były ledwie słyszalnymi westchnieniami. I że rację miał Kochanowski pisząc, że i temu ciężko kto miłuje i temu ciężko kto nie miłuje… zwłaszcza w polu. Opowiem nie, nie po to by się żalić, ale by Jej uświadomić jak dobry jest Pan Jezus, który tym sposobem uratował ją przed koszmarem istnienia przy takim niedorajdzie. A Kościół jakoś sobie ze mną radzi i pewnie już doradzi do końca.
Pomóż w rozwoju naszego portalu