Nadejście Adwentu powodowało w domu pewne zmiany i zburzenie dotychczasowego rytmu życia. Najbardziej odczuwalne wydarzenie to tzw. bielenie chałupy, które ojciec porównywał do wojny, bo wszystko było w rozsypce. Wybierano dzień słoneczny, najlepiej na początku tygodnia, wynoszono wtedy z domu na podwórko lub do stodoły meble i inne sprzęty. Pędzlem wykonanym ze specjalnej trawy bielono ściany wapnem zabarwionym niebieskim lakmusem. Następnie należało wszystko odkurzyć, umyć okna, czasem także meble i z powrotem ustawić na swoim miejscu. Po zakończeniu tych prac życie niby wracało do normy, a tak naprawdę stawało się jakieś inne, jakieś delikatniejsze, bardziej subtelne, bo dokonywało się coś w rodzaju przemiany duchowej, która polegała na delikatnym wyciszeniu się. Rodzice częściej się uśmiechali, prawie wcale się nie kłócili, matka z rana rozpoczynała śpiew „Godzinek”, a wieczorem wspólnie odmawialiśmy pacierz albo Różaniec. Obowiązkowo we środę, piątek i sobotę zachowywano post.
Zwykle na początku Adwentu w kościele parafialnym pojawiał się św. Mikołaj. Na ten wieczór wszystkie dzieci niecierpliwie czekały. Z mojej wioski do kościoła było ponad 4 km. Trasa wiodła przez pola, łąki porośnięte krzakami, rowy melioracyjne pełne wody itd. O tej porze roku trudno spodziewać się pięknej pogody, czasem wiał mocny wiatr albo padał śnieg, mimo to każdego roku z matką chodziłem do kościoła na spotkanie ze św. Mikołajem. Ileż to radości było, gdy św. Mikołaj wyczytywał nasze nazwiska, wręczał skromne podarki, czasem zapytał o coś, najczęściej przepytywał ze znajomości pacierza. Zawartość torebki z prezentem była raczej skromna. W tych czasach w sklepach pusto, a kieszenie ludu wiejskiego też bardzo chude. Zawsze jednak znalazły się w paczce jakieś cukierki, ciastka, trochę orzechów włoskich i czasem jakaś ozdoba na choinkę. Oczywiście, rodzice tłumaczyli, że to św. Mikołaj pomógł te rzeczy kupić, ale dostajemy je od nich. Dowiadywaliśmy się, że w mieście dzieci dostają jeszcze prezenty pod choinkę. Zapytałem rodziców dlaczego nie ma takiego zwyczaju u nas. Ojciec wyjaśnił problem dość oryginalne, stawiając pytania: czy Pan Jezus nowo narodzony przyniósł pastuszkom jakieś prezenty? Odpowiedziałem, że nie. A czy Jezusowi do żłóbka coś przyniesiono? Oczywiście, że tak, przecież pastuszkowie przynieśli Mu dary. No widzisz, Boże Narodzenie to Jego urodziny i Jemu trzeba złożyć dary od siebie. Pan Jezus jest dla nas wszystkich największym darem od Boga i nie potrzeba Go niczym innym zastępować. Niby wszystko rozumiałem, ale trochę było szkoda, że inni dostają a ja nie. W takim razie co dać Jezusowi? Wtedy ojciec powiedział, że trzeba zrobić żłóbek i przez cały Adwent składać do niego dobre uczynki, takie jak np. chodzenie do kościoła na Roraty, dobre sprawowanie się, modlitwa i dobre stopnie. Wyszukaliśmy jakieś deseczki i w warsztacie stolarskim ojca majstrowałem pod jego okiem szopkę oraz żłóbek. Największym jednak problemem były figurki do szopki. W sklepach socjalistycznych nigdzie nie było takich figurek, ba! Nawet kartek świątecznych z motywami religijnymi nigdzie nie uświadczył. W takiej sytuacji wszystko trzeba zrobić własnoręcznie, malując i wycinając postacie Maryi, Jezusa i pasterzy. Któregoś roku pod koniec listopada listonosz przyniósł list z Kanady. Przeżyłem wielką radość, gdy zobaczyłem piękną kolorową kartkę świąteczną z motywami Bożego Narodzenia. W Kanadzie mieszkała siostra mojego ojca, znając sytuację w kraju, na różne sposoby starała się pomagać. Kartka posłużyła jako ozdoba mojej szopki.
Roraty odprawiano we środę, piątek i niedzielę, zawsze o godz. 6.00 rano. Postanowiłem wybrać się razem z rodzicami. Stary rozklekotany budzik monotonnie odmierzał czas, a o godz. 4.30 wyrwał wszystkich ze snu. Jak tu iść do kościoła, gdy ciemno i zimno. Nie było rady, trzeba wstawać i maszerować około godziny. Matka zapalała ogromną naftową lampę zwaną „latarką”. Na szkle widniał znak fabryki, czyli nietoperz z rozpostartymi skrzydłami. Latarka ta dawała dość dużo światła i nie gasła nawet wówczas, gdy wiał silny wiatr. W kościele wygaszano wszystkie światła elektryczne, paliły się tylko świece i nasze latarki. Niewielka świątynia szybko napełniała się zapachem nafty. Mszę św. odprawiano po łacinie, skupieni rodzice modlili się, a my - nic nie rozumiejąc - spaliśmy smacznie w ławkach albo czasem na stojąco. Gdy ktoś mocno chrapał wtedy od matki otrzymywał szturchańca...
Pomóż w rozwoju naszego portalu