Urodził się w Kielcach, we wrześniu 1955 r. Rodzina Grzegorskich mieszkała przy ul. Dalekiej. Rodzina należała do parafii św. Wojciecha - najstarszej w mieście. Gdy skończył dziesięć lat, po przystąpieniu do Pierwszej Komunii Świętej został ministrantem.
Najważniejsze wiano
Andrzej dorastał w tradycyjnej rodzinie. Mama zajmowała się domem, a tato zarabiał na utrzymanie żony i czwórki dzieci. Ojciec pracował w branży budowlanej. Często wyjeżdżał w delegacje, budowy były rozsiane po całej Polsce. Gdy go nie było, wszystko spadało na głowę mamy. - Mama musiała znaleźć czas na pracę w domu i wychowanie dzieci - ani jednego, ani drugiego nigdy nie zaniedbywała - mówi dziś ciepło o mamie dorosły syn. Ojciec interesował się wychowaniem dzieci, często je „egzaminował”, pytając, o czym mówił ksiądz w niedzielę na kazaniu i jakie były czytania. Robił to w delikatny sposób, żeby nie zrazić dzieci, nie wywierać na nich presji. To były takie niedzielone rozmowy o Panu Bogu i niedzielnej Mszy św. Wiarę i praktyki religijne wyniosło się z domu i to było najważniejsze „wiano”, którym zostało obdarowane każde dziecko w rodzinie Grzegorskich.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Ministrantura była jego życiem
Reklama
Codzienna Msza św. i służba przy ołtarzu sprawiała Andrzejowi wiele radości, czuł się tutaj jak w domu. Często bywało tak, że w niedzielę służył na kilku Mszach św. - W końcu niedziela jest dniem świętym, należącym do Pana Boga, więc gdzie indziej można spędzać świąteczny czas? - przekonuje. W tygodniu obowiązywały grafiki, które układał opiekun ministrantów, ks. Daniel Jarosiński. Chłopcy niezawodnie przychodzili na wyznaczone Msze św. Bycie ministrantem było powodem do dumy, ministrant był kimś, kto mógł przebywać blisko ołtarza. Andrzej zakochał się w tej służbie i ministrantem był przez kolejne 21 lat. Z nostalgią wspomina ks. Jarosińskiego, który zajmował się kształtowaniem młodych charakterów. Chłopcy zawsze mogli liczyć na jego pomoc, rozmowę i serdeczność. Lubił dla nich organizować jednodniowe wycieczki poza miasto, do lasu albo nad wodę. Tam, na łonie natury, na kamieniu przy pniu nakrytym białym obrusem sprawował Mszę św. - Pamiętam tamtą ciszę, śpiew ptaków, i kapłana, który liczył białe jak śnieg komunikanty - wspomina. Pamięta także długie rozmowy z kapłanem o problemach i życiowych dylematach dręczących młodych ludzi. Zawsze, nawet na najtrudniejsze pytania umiał znaleźć odpowiedź. Przyjaźń z księdzem przetrwała, i nawet po wielu latach byli ministranci, dorośli młodzieńcy, przychodzili do swojego dawnego opiekuna, aby porozmawiać albo prosić o radę. Miał zawsze dla nich otwarte drzwi.
Bóg przewidzi
Reklama
Po ukończeniu liceum Andrzej zaczął pracować. Zatrudnienie znalazł w firmach z branży telekomunikacyjnej, często zmieniał pracę. - Najgorzej było w firmie, która konserwowała anteny na kominach Cementowni Małogoszcz, nie zagrzałem tam długo miejsca. Zapylenie było takie, że nie dało się wytrzymać - opowiada. Później naprawiał telewizory, a nawet był szewcem. Ba! Pracował także w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, która posiadała przeszło 700 ha pól. Spółdzielnia jednak nie przetrwała zmian ustrojowych w Polsce. Wszystko upadło.
Kiedy założył rodzinę, wyprowadził się z Kielc do Małogoszcza. Z żoną Barbarą wychowali trójkę dzieci: Daniela, Pawła i Urszulę. Starali się im przekazać wszystko to, czego nauczyli się od swoich rodziców. Chyba się udało. Z żoną przeżyli szczęśliwie 31 lat. Było różnie, raz łatwiej, raz trudniej. Życie nie jest usłane różami, ale idąc razem przez życie, pokonywali wszystkie trudności. Przeżyli te lata w spokoju, bez kłótni, przykrych słów, sprzeczek i zatargów. Przecież jeśli się kocha drugą osobę, to zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie. Andrzej zawsze przyznawał racje żonie, taki już ma charakter. Basia zmarła nagle, nie chorowała. Poczuła się źle w pracy i zemdlała. Szybko zawieziono ją do szpitala. Kilkadziesiąt minut wcześniej Andrzej odwiedził ją w pracy, aby pokazać jej grzyby, które właśnie nazbierał. - Te, się nie nadają, te też wyrzuć, nic z nich nie będzie. Andrzej posłusznie wyrzucił te, które się nie podobały żonie. W szpitalu lekarze stwierdzili wylew. Operacja, a później oczekiwanie na odzyskanie przytomności. Pojechał z dziećmi na Jasną Górę i tam zamówił Mszę św. w intencji żony. Gdy zamawiał u Paulinów Mszę usłyszał: - Wie pan co? Pan Bóg wybierze dla pana żony najlepszą drogę, wszystko trzeba przyjąć z ręki Pana Boga.
Nie pamięta pogrzebu żony, ludzi, kościoła, cmentarza. To był dla niego i dzieci straszny dramat. Pocieszenie zyskał w modlitwie. Wiedział, że żona idzie do domu Ojca, ale jako człowiek przeżył to bardzo. Tłumaczył dzieciom, że trzeba przyjmować wszystko z ręki Pana Boga, trzeba czuwać i modlić się, bo „czas ucieka, a wieczność czeka”.
Orędownicy wnuków
Choć jego dzieci są już dorosłe, nadal z nimi rozmawia o ich wierze i przeżywaniu Eucharystii, zupełnie jak jego ojciec. -Tato! Jak długo będziesz nas tak nauczał? Słyszy. - Tak długo jak będę żył - odpowiada z uśmiechem. Dzieci mówią tak z przekory, bo gdy np. trzeba wybrać imię wnukowi, pytają dziadka. Gdy urodził się pierwszy wnuczek, syn zapytał, jakie imię dać noworodkowi. Andrzej podpowiedział: - Jest czterech Ewangelistów, może Łukasz, będzie dziecko miało dobrego orędownika w niebie. Wnuczek ma na imię Łukasz. Gdy urodziła się dziewczynka, rodzice chcieli jej dać na imię Magda. - Magda? O nie, może Magdalena, ona pierwsza widziała zmartwychwstałego Jezusa - zaproponował. Magda to nie to samo co Magdalena. Dał im wolną rękę. Po kilku dniach przyszli i powiedzieli, - Tak, damy jej na imię Magdalena. Podobnie było z trzecim wnuczkiem Filipem. - Dzieci się mnie trochę słuchają - mówi. Syn Daniel zapisał się do grona modlących się za swoje dzieci, podobnie jak córka Urszula. Modlą się Różańcem za swoje dzieci i za ojca, a ojciec modli się za nie.
Zaufał
Reklama
Zanim został konsekrowanym wdowcem, swoje życie poświęcił Maryi, został jej rycerzem. Czternaście lat temu wraz z kilkudziesięcioma osobami zapragnął oddać swoje życie Matce Jezusa. Do ich parafii przyjechał o. Stanisław Piętka, który przewodniczył Eucharystii, wygłosił homilię, odmówił wraz z wiernymi Różaniec, a następnie pasował wszystkich kandydatów na Rycerzy Niepokalanej. - Ojciec podchodził, kładł miecz na ramię kandydata i mówił: - Pasuję Cię na Rycerza Maryi. Niesamowite przeżycie, ciarki przechodziły mi po plecach. W tym dniu do grona czcicieli Maryi dołączyło ponad siedemdziesiąt osób. Od tego dnia Andrzej odmawia co najmniej jeden Różaniec dziennie.
Pomimo swoich lat Andrzej nadal jest blisko ołtarza. Posługuje gdy trzeba, czyta czytania. Pewnego dnia ks. Piotr Muszyński zaprosił go na rozmowę. Zaproponował mu, aby się zastanowił nad drogą powołania, może zechciałby poświęcić życie jako konsekrowany wdowiec? Andrzej nigdy nie słyszał o takim stanie. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej. Został skierowany do o. Tomasza Rusieckiego. Na rozmowach spotykali się w seminaryjnym refektarzu. Ks. Rusiecki opowiadał, a Andrzej notował i zadawał pytania. O tak, pytań miał bardzo dużo. Ks. Tomasz cierpliwie odpowiadał na wszystkie kwestie. Przygotowania do konsekracji trwały dwa lata. Podczas spotkań o. Rusiecki wyjaśniał ideę bycia konsekrowanym wdowcem, przytaczał dokumenty papieża Jana Pawła II na temat konsekrowania świeckich osób. Tłumaczył Pismo Święte, uczył go modlić się brewiarzem. W kwietniu 2010 r. zaskoczył Andrzeja stwierdzeniem: - Twoja konsekracja odbędzie się 30 maja, za miesiąc. Andrzej był zaskoczony. Czas do konsekracji był krótki, ale i tak dłużył mu się niemiłosiernie. W jego głowie rodziły się pytania: czy podoła, czy jego wybór był trafny. Zaufał Bogu. - Przez cały czas pytałem się samego siebie: dlaczego ja? I zawsze słyszałem odpowiedź: dlaczego nie! Teraz, gdy od konsekracji minęło dwa lata, na postawione pytanie: czy gdyby cofnąć czas, to jaka byłaby decyzja dzisiaj odpowiadam: taka sama.
Ten moment
Na trzy dni przed konsekracją w Wyższym Seminarium Duchownym w Kielcach odbyły się trzydniowe dni skupienia. Wraz z nim do tej chwili przygotowywały się dwie wdowy. Najwięcej czasu spędzili na modlitwie w seminaryjnej kaplicy, na adoracji Najświętszego Sakramentu. Swoją decyzję musieli przemodlić. Pan Bóg wybiera, ale człowiek musi wyrazić zgodę. Znowu przez głowę przebiegało tysiące myśli. Co powiedzą ludzie, jak go będą oceniać: Zdewociały wdowiec, tercjarz, świętoszek? - Doszedłem do wniosku, że każdy człowiek przez cały czas jest oceniany. Ludzie patrzą na czyny drugich i oceniają. Przed tym się nie ucieknie. Powiedziałem sobie, niech myślą co chcą, ja to robię z miłości do Pana Boga. Dzieci też były zaskoczone wyborem ojca. - Tato, czy ty to wszystko przemyślałeś? Odpowiadał dobrodusznie. - Kościół wam taty nie zabierze, ja tylko przyrzekam, że do końca życia będę szedł z Panem Bogiem. Najbardziej wzruszającym momentem konsekracji był ten, kiedy Biskup trzymał w swoich dłoniach dłonie Andrzeja, a ten przyrzekał: czystość, ubóstwo i posłuszeństwo. Podczas konsekracji od bp. Kazimierza Ryczana otrzymał brewiarz, który od tej chwili stał się jego przyjacielem. Został pierwszym w Polsce konsekrowanym wdowcem. Codziennie modli się brewiarzem, czytając Kompletę, Godzinę Czytań. Modlitwa Liturgii Godzin wyznacza mu rytm dnia.
Razem na modlitwie
Wszystkie osoby konsekrowane: dziewice, wdowy i wdowiec oraz osoby, które przygotowują się do konsekracji, raz w roku jadą na Jasną Górę. Wszystkie dni wyglądają podobnie: modlitwa, rano wspólne odmawianie brewiarza, śniadanie, katecheza, znowu czas na modlitwę, Eucharystia i nie wiadomo, kiedy przeleci te 5 dni. Zawsze mieszkają u sióstr urszulanek. Na dzień skupienia osoby konsekrowane przyjeżdżają z całej Polski, najwięcej z Częstochowy, Szczecina i z Łodzi. Formacja osób konsekrowanych trwa przez cały rok. Spotykają się na modlitwie i kontemplacji w kilku miejscach w Polsce. W każdą drugą sobotę września przyjeżdżają na Święty Krzyż, na jednodniowe spotkanie. Wspólnie w klasztorze modlą się zakonnice, zakonnicy i świeckie osoby konsekrowane - wszyscy, którzy swoje życie ofiarowali Panu Bogu.
Jedno marzenie
Po konsekracji dla Andrzeja wszystko się zmieniło. On sam jest dla innych znakiem obecności Boga w świecie. Inaczej patrzy się na życie, modlitwę, cierpienie. - Modląc się, nie patrzymy na zegarek, nie „wydzielamy” czasu dla Pana Boga. Tak naprawdę, każdy z nas powołany jest do modlitwy. Jeżeli w naszych rodzinach jej nie ma, to trudno się dziwić, że te rodziny rozpadają się. Bez modlitwy i łączności z Panem Bogiem trudno pokonywać przeszkody i cierpienia - mówi. Andrzej często patrzy na Chrystusa ukrzyżowanego. W krzyżu jest wszystko: pokora, cierpienie i posłuszeństwo,- a obowiązkiem każdego człowieka jest naśladowanie Jezusa. Andrzej ma jeszcze jedno marzenie, żeby zostać szafarzem Najświętszego Sakramentu. Chciałby być jeszcze bliżej Chrystusa i zanosić go wraz z modlitwą chorym. Może już wkrótce jego marzenie się spełni.
W następnym numerze sylwetka ks. Jerzego Majki z Oleśnicy, misjonarza na Białorusi i w Peru