JERZY KLECHTA: - Młodość Księdza Prymasa przypadła na najbardziej dramatyczne czasy w historii Polski. Najpierw - okupacja niemiecka, potem stalinowska. Ale wcześniej było dzieciństwo, jeszcze w II Rzeczypospolitej. Jak daleko sięga pamięć Eminencji?
KARD. JÓZEF GLEMP: - Dość daleko sięgam pamięcią. Sięgam
pamięcią do klimatu wiejskiego, do tego wszystkiego, co charakteryzowało
życie wsi i rodziny wielopokoleniowej. Żyliśmy wśród rolników, chociaż
ojciec pracował już wtedy w kopalni soli w Salinie. Ale przede wszystkim
pamiętam dziadka. Często chodziliśmy na spacery, trzymał mnie za
rękę i szliśmy na cmentarz (mówiło się cmentarek, bo to był cmentarz,
na którym pochowano zmarłych podczas epidemii cholery). Tam spoczywali
rodzice dziadka, moi pradziadkowie, którzy zmarli tego samego dnia.
Działo się to w połowie XIX w. Dziadek często tam chodził, pamiętam
doskonale nasze spacery, naszą drogę, która ciągnęła się pod Kościelcem.
Na całe życie utkwił mi w sercu pogrzeb dziadka, miałem 5 lat, dwa
lata później umarła babcia. No i doskonale pamiętam zabawy z młodszym
bratem.
Od 1936 r. zacząłem chodzić do szkoły. Pierwsze w niej kroki
postawiłem z matką, aby dokonać zapisu. Kierownik dostrzegł, że jestem
chłopcem rozgarniętym, umiałem już pisać, w rezultacie zatrzymał
mnie w szkole. Pamiętam, jak matka z płaczem poszła do domu, bo wracała
bez syna. Ja zaś cieszyłem się, że zacząłem życie w szkole. Przed
wojną w ciągu 3 lat zrobiłem cztery klasy i na tym edukacja się skończyła,
wojna stała się pewną cezurą, nie tylko w moim życiu.
- Wspominając lata dziecinne, sięgamy myślą do matki...
- Mama miała ogromne zdolności pedagogiczne. Pochodziła
z bardzo licznej, bardzo zdolnej rodziny, z rejonów między Gopłem
a Strzelnem. Była trzynastym dzieckiem spośród rodzeństwa, wszystkich
było ich piętnaścioro. Wniosła do naszego domu zorganizowanie życia
rodzinnego, lubiła wspierać innych, pomagać. Poza tym była osobą
bardzo pobożną, może nie tak jak ojciec, który był wyjątkowo religijny,
cechowała ją religijność tradycyjna - i ta tradycja była w domu pielęgnowana.
A więc składało się na to zgodne z tradycją obchodzenie wszystkich
świąt, niedziel, dzień kończyliśmy wieczornym pacierzem, przestrzegane
były zwyczaje Wielkiego Postu, odmawialiśmy litanie o Męce Pańskiej.
W tych modlitwach uczestniczyli wszyscy domownicy.
Oczywiście, byłem ministrantem. Chociaż z Rycerzewa do Kościelca
było półtora kilometra, nie stanowiło to żadnej przeszkody, żeby
często uczestniczyć we Mszy św., służyć na Nieszporach. Byliśmy bardzo,
bardzo blisko życia religijnego.
- Matka to dom, wspólny stół, przy którym się siada, rozmawia, biesiaduje. Jaki obraz tego domu, tego stołu rodzinnego pozostał w pamięci Eminencji?
- W święta i niedziele był zawsze lepszy obiad, gdyż
podawano mięso. W dni powszednie mięsa nie jadaliśmy. W niedzielę
była na stole upieczona kaczka, kura albo gotowany królik, kiełbasa,
nawet szynka. Od czasu do czasu było świniobicie, więc robiło się
zapasy szynki, stał smalec w garnkach. Czasem zabiło się barana i
była baranina. Pamiętam dobrze te właśnie niedzielne obiady.
Gdy przyszła wojna, nastał czas chaosu, zdezorganizowanego
życia. Może nawet nie życia rodzinnego, bo ojciec jednak bywał w
domu na obiadach, ale czas wojny to przede wszystkim czas dużej biedy.
Przed wojną jej nie odczuwaliśmy, ojciec jak na ówczesne warunki
zarabiał nieźle, mógł sobie odłożyć, aby kupić dom i zabezpieczyć
rodzinie lepszy standard. Wszystko to, wszystkie szanse i możliwości
wojna przekreśliła. Wojna w życiu całej naszej rodziny zatrzasnęła
drzwi. Skończyła się edukacja, skończyła się szkoła, do której lgnąłem,
nadszedł czas wyrzeczeń. Dla mnie początek wojny wiąże się przede
wszystkim z ucieczką.
- Okupacja hitlerowska widziana oczami nastolatka, a jednocześnie najstarszego wśród rodzeństwa. Wspomniał Ksiądz Prymas o ucieczce. Wszyscy gdzieś uciekali, jedni na wschód, inni na południe.
- I to często była ucieczka bez sensu. Wyjechaliśmy
wozami w kierunku Kutna, akurat tam, gdzie miała miejsce straszna
masakra uciekinierów. Po jakimś tygodniu czy po dziesięciu dniach
wróciliśmy na wieś, ale tam zaczęły się już niemieckie porządki.
Mieszkaliśmy u stryjostwa, to było bezdzietne małżeństwo. Gdy wyrzucono
wszystkich właścicieli gospodarstwa, zdołaliśmy przenieść się do
opustoszałego komorniczego mieszkania, gdzie ściany były oszronione,
oblodzone, i tam pozostaliśmy do końca wojny. Ojciec zachował swoją
pracę w kopalni soli, wszyscy pracowaliśmy u Niemców.
W mojej pamięci wojna zapisała się lękiem o egzystencję.
A równocześnie nie opuszczała mnie nadzieja, wierzyłem, że uda się
przetrwać. Wiedzieliśmy doskonale, że jesteśmy skazani na przemoc,
ale wiary nie daliśmy w sobie zniszczyć. Szkoła była nieczynna. Owszem,
zaczęto nas trochę uczyć, ale tylko po to, żebyśmy potrafili po niemiecku
się podpisać bądź odpowiedzieć na proste pytania. W tej szkole byłem
może cztery, pięć razy. Zachorowałem, miałem operację migdałków i
jako 13-latek dostałem "Arbeitskarte". Wszystko wtedy było "Arbeit
und Arbeit". Więc, naturalnie, pracowałem. Zaczęła się normalna praca
na roli, w gospodarstwie niemieckim. Rytm życia wyznaczały: orka,
zasiewy, sadzenie ziemniaków, żniwa, wykopki, zimą - młócenie. Maszyna
parowa szła od gospodarza do gospodarza. Jako jeden z młodszych byłem
kierowany do plew.
Niemniej, mimo ciągłej pracy i zmęczenia, znajdowałem sporo
czasu na czytanie, dzięki lekturze mogłem uciec w inny świat. Ojciec
przywoził z Inowrocławia wiele książek. Czytałem wszystko, co wpadło
do ręki, książki z zakresu chemii, zoologii, ale głównie interesowały
mnie historia i literatura. Przeczytałem wtedy bardzo dużo książek
historycznych - z historii starożytnej, średniowiecznej i bardzo
wiele książek z historii Polski. Także nauczyłem się dużo wierszy
na pamięć. Kiedy po wojnie poszedłem do gimnazjum, znacznie lepiej
znałem niektóre zagadnienia z historii i literatury niż moi koledzy,
mimo że mieli za sobą naukę w gimnazjach Generalnej Gubernii, na
terenach włączonych do III Rzeszy. Niemcy, jak wiadomo, prowadzili
tam inną politykę.
Pasąc krowy, dużo nauczyłem się na pamięć. Jeszcze dziś
znam na pamięć Grażynę Mickiewicza, przynajmniej duże fragmenty,
czy Ojca zadżumionych Słowackiego i wiele innych utworów naszych
wieszczów. To były te jaśniejsze chwile podczas szarzyzny i wojennego
trudu. Matka była chora, ciężko chora. Trzeba było dbać o wszystko.
Panowała duża bieda. Trzeba było nieustannie szukać ziemniaków, żeby
mieć zapas na zimę - ziemniak był podstawą egzystencji. Potrzebne
było siano, żeby koza miała co jeść przez zimę, gdyż koza była rzeczywistą
żywicielką rodziny. Zbierałem po rowach trawę, którą suszyło się
na siano. Znosiłem zewsząd zboże, najczęściej same kłosy, aby zmielić
je w młynku do kawy i upiec jakiś placek. Można było na przykład
wyhodować świniaka i go zabić, choć należało to zgłosić. Połową świniaka
dzieliło się z sąsiadem - on podzielił się następnym razem. Małego
świniaka należało zgłosić Niemcom i założyć mu kolczyk na uchu. Po
jakimś czasie - oczywiście, bez zgłaszania - przyczepiało się kolczyk
mniejszemu świniakowi, a starszego nielegalnie zabijało. Za to, co
prawda, groziła kara śmierci, ale przecież trzeba było sobie jakoś
radzić.
- Czy to wówczas, podczas tych godzin spędzanych gdzieś tam ukradkiem nad książką, zrodziła się miłość do literatury, która następnie przerodziła się u Księdza Prymasa w ambicje pisarskie?
- Po prostu urzekał mnie świat piękna odczytywany przede
wszystkim w romantycznych utworach. U romantycznych poetów odkryłem
niepowtarzalne piękno. Nie potrafię dzisiaj tej fascynacji sprecyzować.
Próbowałem pisać pamiętnik. Brakowało mi jednak impulsu, wskazówek
w tych twórczych ambicjach i rozważaniach. Otrzymałem je dopiero
po wojnie, w gimnazjum.
Ojciec, co prawda, miał wykształcenie lepsze niż ktokolwiek
we wsi, miał za sobą kursy rolnicze, trochę szkoły handlowej, pisał
biegle w języku niemieckim, ale nie miał czasu, aby mi go poświęcać,
i dlatego czas wojenny był czasem szarym, pod względem rozwoju zmarnowanym.
Dużo czytałem, to prawda, była to jednak lektura przypadkowa. Żyłem
wśród ludzi, którzy byli niezwykle prości. I nadszedł styczeń 1945
r. Przeszedł front, przyszła Armia Czerwona - te dni zapamiętałem
doskonale.
Pierwsze oddziały wojsk rosyjskich były dobrze uzbrojone,
robiły wrażenie, było to wojsko dość zdyscyplinowane. Po nich jednak
przychodzili żołnierze robiący wrażenie jakiejś bezładnej gromady,
tyle że uzbrojonej. Pytali jedynie: "Kuda na Berlin?". Ale na ogół
byli łagodni. Ku naszemu pożytkowi, zdobyli transport żywności niemieckiej.
Dzięki temu w domu nieoczekiwanie znalazła się beczułka dobrego konserwowanego
masła. Żołnierze radzieccy zabijali każdą napotkaną świnię, piekli
na ogniu i biesiadowali. To były nawet dość wesołe dni, również dla
nas. Ale po odejściu wojsk radzieckich we wsi nie było ani jednego
konia, ani jednej powózki - wszystko zabrali. Pozostał jeden wół.
Nadto, co było widoczne u Rosjan, to wielkie "zapotrzebowanie" na
zegarki i rowery. Sam widziałem, jak te zegarki znikały (zegarki,
nie zegary). Mój stryj nosił pamiątkowy zegarek, otrzymał go od mojego
dziadka z okazji ślubu czy I Komunii św.. Wystarczyło, że jakiś żołnierz
zapytał stryja o godzinę, i zegarek już zmienił właściciela.
Po odejściu Rosjan nie było żadnej władzy. Zaczęliśmy organizować
się sami na przedwojenną modłę. Trzeba było utworzyć straż we wsi,
wszak powrót Niemców był ciągle prawdopodobny, były nawet próby niemieckich
nalotów na Inowrocław. Więc zorganizowaliśmy samoobronę. Polegała
na całonocnych dyżurach, patrolach, na każdego dziennie przypadała
dwugodzinna warta. Zima 1945 r. była bardzo surowa. Wszyscy posiadaliśmy
broń. O broń było łatwo, od Rosjan dostaliśmy sprawne mauzery, mieliśmy
bagnety. Właściwie każdy chłopak we wsi miał jakąś broń. Była niezbędna,
trzeba było być przygotowanym na obronę, nie było żadnej władzy.
Otworzyliśmy kościół. Okupanci zamienili go w magazyn nawozów
sztucznych. Zostało odprawione pierwsze nabożeństwo, była to Droga
Krzyżowa, jako że nastał czas Wielkiego Postu. Jako jeden z najmłodszych
szedłem na czele procesji. Po jakimś czasie zaczęli wracać księża.
W Inowrocławiu legalnie działającym księdzem podczas wojny był ks.
Kazimierz Sojska, bohaterski kapłan! Jeździł rowerem na każde wezwanie
do chorego, do potrzebującego pomocy, w kościele zawsze modlił się
po polsku, nie znał strachu, więc odwoływał się do uczuć patriotycznych,
zawsze w litanii wzywał Królową Korony Polskiej. W drugim kościele
Polak nie mógł się pokazać, świątynia była dla niemieckich katolików
- "nur fuar Deutsche".
Zaczęli wracać księża, wracali z obozów bądź z partyzantki.
O komunistach nikt jeszcze nie słyszał. Komuniści, naturalnie, wszystko
bardzo sprytnie obserwowali, przyglądali się nam. Księża ze Wschodu
szli również z Armią Czerwoną, jeszcze byli potrzebni.
Gdy front przeszedł, zaczęliśmy uruchamiać gimnazjum w Inowrocławiu.
To był marzec 1945 r. Sami uczniowie przygotowywali szkołę do użytku
- nosiłem ławki, porządkowałem. Wreszcie nadszedł czas egzaminów
do gimnazjum im. Jana Kasprowicza. Egzamin wstępny jakoś zdałem,
z ostrzeżeniem, abym zabrał się do matematyki. Nigdy wcześniej nie
miałem okazji uczyć się matematyki i - na przykład - nigdy w swoim
życiu nie poznałem tajemnicy ułamków. Nigdy, po dzień dzisiejszy,
ułamków nie dotykałem. W gimnazjum suponowano, że ułamki są wszystkim
uczniom znane. Więc przeszedłem przez gimnazjum bez znajomości tego
odcinka wiedzy. Już w marcu 1945 r. doprowadziliśmy gimnazjum do
stanu używalności na tyle, że można było rozpocząć naukę i pod koniec
lipca zakończyć pierwszy rok szkolny. Zewsząd wracali profesorowie.
- Który z nich pozostawił najtrwalszy ślad w pamięci Księdza Prymasa?
- Było ich wielu, przede wszystkim pan profesor Kopeć,
który długo żył. Tak się złożyło, że przyjechałem do Inowrocławia
jako prymas w dniu jego pogrzebu. Oczywiście - pogrzebową Mszę św.
odprawiłem i wygłosiłem kazanie. To był polonista, który pracował
z moim ojcem w kopalni soli. Wspaniały człowiek, bardzo kochał literaturę
i przystępnie wykładał gramatykę. Uczył systemem uniwersyteckim,
pobudzał nas do refleksji, zawsze szukał oryginalnych sformułowań.
Pamiętam moje pierwsze wypracowanie - o Janku Muzykancie. Napisałem,
jak czułem. Gdy odczytałem wypracowanie, powstała istna wrzawa. Ktoś
powiedział: "Jemu to jakaś nauczycielka napisała". Profesor również
miał wątpliwości, zadał mi pytanie: "Jaką rolę odgrywa przyroda w
Janku Muzykancie". Nie wiedziałem. Wytłumaczył: "Odgrywa rolę chóru
greckiego, jak w dramacie greckim".
Odczuwałem potrzebę pisania, pisania wierszy. To były liryki
chłopięce, w których znalazły się już pewne zmagania o postawy. Zwłaszcza
kiedy przyszedł okres socrealizmu, lata 1948-50. Widziałem, jak łamią
się profesorowie, jak łamią się moi koledzy. To było coś niesamowitego.
Socrealizm zmieniał postawy w każdej dziedzinie życia. U starszych
widziałem cierpienie, młodzi nie zdawali sobie sprawy z zagrożeń
i niebezpieczeństwa. Przychodzili koledzy i z podziwem mówili: "Czytałeś
Stalina? Popatrz, jak on pisze!". W drugiej klasie gimnazjalnej mieliśmy
pisać wszyscy i każdy z uczniów z osobna list pochwalny do Stalina.
List miał zaczynać się od słów: "Wodzu nasz! Dziękujemy ci za wybawienie". Zbuntowałem się i napisałem: "Towarzyszu Stalinie! Moje proletariackie
uznanie!". To brzmiało lekceważąco, ale - naturalnie - nikt tego
nie czytał, listy natychmiast stawały się makulaturą, szły do pieca,
chodziło jedynie o wyrabianie służebnej, serwilistycznej postawy
wobec władzy. To był świadomy zabieg pedagogiczny, który zaczynałem
rozumieć. Nadeszło autentyczne zmaganie się.
Ale do nauki pęd był ogromny. Wyrywaliśmy sobie z kolegami
książki, aby móc się przygotować do następnej lekcji. Bywało, że
na całą klasę przypadał jeden podręcznik do historii czy polskiego.
Trzeba było się nim dzielić. Najczęściej czytaliśmy pod latarnią.
Nie można było bowiem iść do mieszkania kolegi, gdyż najczęściej
było w nim ciasno. Nie każdy z nas miał własne pióro. Silny był pęd
do nauki i nie był to zryw jednego sezonu.
Znaczący wpływ wywarł na mnie nauczyciel łaciny - Michał
Swoboda, jakiś czas później został profesorem Uniwersytetu Poznańskiego.
Kochał młodzież. Wybitny naukowiec, wymagający i lubiany, chociaż
zbyt nerwowy. Można było się ze wszystkim do niego zwrócić, z każdym
pytaniem, i zawsze każdego ucznia traktował poważnie. U niego nauczyłem
się łaciny, jeszcze dzisiaj mogę wyrecytować po łacinie niektóre
fragmenty Eneidy. Naturalnie, przerabialiśmy Cycerona i Owidiusza.
Muszę jeszcze wspomnieć profesora od sportu - pana Bączkowskiego,
który skutecznie wydobywał z nas chęć do wysiłku fizycznego. No i
prefekta, właściwie prefektów, gdyż oni się zmieniali. Prefekt Dezydery
Wróblewski - stary, przedwojenny ksiądz. Wrócił z Dachau bardzo schorowany.
Kiedy odzyskał siły, został przez wszystkich gorąco przyjęty. Nie
wdawał się w dyskusje. Uważał, że na wszystkie wątpliwości uczeń
powinien znaleźć odpowiedź, słuchając uważnie wykładów. Potem wykładał
prefekt Gólczewski.
Zaczął się na dobre stalinizm. Z gimnazjum usunięto kapliczkę,
ZMP-owcy w niewybredny sposób atakowali księdza, wkrótce został ze
szkoły usunięty. Ja sam zostałem wyróżniony za utwór, który uznano
za socrealistyczny. Redagowaliśmy gazetkę w kółku literackim. Napisałem
nowelę Przemiany. Chciałem w niej pokazać przejście z życia wiejskiego
do bardziej przemysłowego. To był w jakimś sensie mój osobisty przypadek,
jakich było zresztą wiele. No i zostałem wyróżniony, nowela wygrała
w konkursie.
- Mamy rok 1950. Matura, czas decyzji, jak doszło do wyboru drogi kapłańskiej?
- W 1950 r. przeżywałem poważny kryzys wewnętrzny. Był
spowodowany śmiertelną chorobą ojca, wiedziałem, że jest chory na
raka. Miałem głębokie poczucie odpowiedzialności za rodzinę, za matkę
i młodsze rodzeństwo, byłem najstarszy. Z drugiej strony - odczuwałem
potrzebę wstąpienia do seminarium duchownego, otoczenie dawno widziało
mnie jako przyszłego księdza. Ale temu wszystkiemu towarzyszyło szamotanie
się. Najpierw zgłosiłem się na astronomię, gdyż w gimnazjum trzeba
było się oficjalnie samookreślić, powiedzieć, na co się idzie. Maturę
zdawałem rozstrojony, mimo to otrzymałem odznaczenie "przodownika
nauki i pracy społecznej", co uprawniało do pójścia na jakąkolwiek
uczelnię bez egzaminów. Wybrałem Uniwersytet Warszawski, gdzie jednak
zgłosiłem się na polonistykę. Ale potem powiedziałem sobie: po co
mam jeździć do Warszawy, skoro polonistyka jest w Toruniu. Przerzuciłem
papiery do Torunia. To również świadczyło o zmaganiach z samym sobą.
Powołanie wzrastało u mnie powoli, od dawna, jeszcze sprzed wojny.
Ale ostatecznie otrzymałem pewien znak. Proboszcz wiejski, którego
bardzo ceniłem, ks. Błażejewski, mówił kazanie. Mówił o tym, że niektórzy
ludzie się wahają, załamują, a przecież trzeba Bogu ufać i za Nim
podążać. Odebrałem to kazanie jako skierowane do mnie. I podjąłem
decyzję: we wrześniu wycofałem dokumenty z uniwersytetu i zgłosiłem
się do Seminarium Duchownego w Gnieźnie. Znak Boży przyszedł mi z
pomocą.
Ojciec - już umierający - z ogromną radością odebrał wiadomość,
że idę ku kapłaństwu. To było spełnienie jego marzeń, w młodości
sam myślał o stanie duchownym. Do Gniezna wyjechałem w piątek, w
niedzielę ojciec umarł. Dla mnie zaczęło się inne życie.
Fot.: Archiwum Sekretariatu Prymasa Polski
Pomóż w rozwoju naszego portalu



