Przycichły wprawdzie wieści o oderwaniu od Polski wschodnich terenów,
ale sytuacja nie była do końca klarowna. Coś wisiało w powietrzu.
Na wieżach postawionych w polu wieczorami pojawiali się jacyś ludzie,
nikt z miejscowych nie wiedział, kto tam jest i co robi. Widziano
tylko jakieś świetlne znaki przekazywane z jednego obiektu na drugi.
Czasem przelatywał samolot, który wystrzelił coś w rodzaju sztucznych
ogni, które wyglądały jak niewielka choinka rozjaśniona tysiącami
światełek. Wszystko było owiane tajemnicą, dlatego ludzie bali się,
że to nie wróży nic dobrego. Najbardziej obawiano się teraz nowej
wojny. Nie zagoiły się jeszcze rany po strasznej ostatniej wojnie,
nowa stałaby się klęską jeszcze większą i bardziej bolesną. Na początku
lata pojawiły się na niebie jakieś tajemnicze obiekty. Okazało się,
że są to niewielkie balony wysyłane z Niemiec albo z innych wolnych
krajów, w których umieszczono kolorowe ulotki. Władze komunistyczne
ostrzegały przed zabieraniem i czytaniem tych ulotek i groziły nieposłusznym
wysokimi karami. Na Dębice spadło kilka takich balonów. Powłokę balonu
wykonano z przezroczystej folii, której tutaj wcześniej nie znano.
Okazała się ona cennym materiałem do wykonywania nieprzemakalnych
płaszczy, dlatego prawie nigdy nie trafiła do rąk milicji. Milicja
zabierała najczęściej jakieś urządzenia techniczne, czasem ulotki.
Większość ulotek trafiała jednak do ludzi, którzy je czytali i udostępniali
innym. Taką kolorową ulotkę z wizerunkiem Jezusa ukrzyżowanego i
z obrazkiem Matki Bożej Katyńskiej znalazł Piotrek Dobrzyk. W największej
tajemnicy nawet przed rodzicami czytał o wymordowaniu przez Rosjan
polskich oficerów w Katyniu. Słowo Katyń już wcześniej słyszał z
ust swego stryja Władka, ale wtedy niewiele rozumiał i prawie o nim
zapomniał. Po przeczytaniu ulotki chłopiec przeżył szok. Jak to możliwe,
aby przyjaciele ze Związku Radzieckiego mogli dopuścić się takiej
zbrodni? W szkole uczono o wielkiej przyjaźni z ludźmi radzieckimi,
z wojskiem i z ogromnym krajem, a tu nagle taka straszna sprawa.
Pomyślał, że ulotka zawiera same kłamstwa. A może tak zapytać ojca?
Trochę się bał, bo najpierw musiał przyznać się do posiadania ulotki.
- Tato, co to jest Katyń? - zapytał nieśmiało. Ojciec zmarszczył
czoło, popatrzył na chłopca i powiedział: Co ci przyszło do głowy,
skąd znasz to słowo? - Znalazłem ulotkę i wszystko przeczytałem.
Tato, czy to jest prawda o tym Katyniu? Ojciec chciał się wykręcić
od wyjaśniania tematu, ale Piotrek nalegał. - Tato, ja już nie jestem
dzieckiem, wiem, że za mówienie o pewnych sprawach może być więzienie,
ale chcę znać prawdę. Sam uczyłeś mnie, że najważniejsze jest mówić
prawdę. - Tak, to wszystko jest prawdą, ale jeśli zdradzisz się,
że cokolwiek o tym wiesz, to nas wszystkich za mówienie o tym może
spotkać podobny los jak tych naszych żołnierzy. - A więc ta przyjaźń
polsko-radziecka to wielka lipa? - Sam widzisz jak jest. - Dlaczego
oni to zrobili? - Z nienawiści synu, z nienawiści do Polski. Zapytaj
stryja Władka, on służył w wojsku na wschodniej polskiej granicy
w Równym. - W jakim Równym, przecież na mapie Polski nie ma takiego
miasta?
- Teraz nie ma, ale przed wojną było to nasze miasto i polscy
żołnierze pilnowali tam wschodniej granicy, gdzie zostali zaatakowani
przez Sowietów.
Stryj Władek długo nie chciał nic Piotrkowi opowiedzieć,
dopiero rozmowa z ojcem chłopca skłoniła go do ujawnienia swoich
wojennych przeżyć. W Równym służyli razem z sąsiadem Sewerkiem, starali
się być zawsze razem, bo tak było najlepiej. Niewielkie oddziały
Korpusu Ochrony Pogranicza miały jako zadanie bronić wschodniej rubieży
przed Niemcami, nikomu natomiast nie przyszła do głowy myśl, że przyjdzie
im walczyć z Sowietami. Spodziewano się armii niemieckiej, a tu niespodziewanie
pojawiły się czołgi sowieckie i zaczęły strzelać do naszego wojska.
Polacy stawiali zaciekły opór, ale nie mieli wielu ludzi pod bronią,
nie mieli także czołgów, dlatego nierówną walkę musieli przegrać.
Rosjanie obiecali im ludzkie traktowanie, jeśli się poddadzą. Nie
było innego wyjścia, rozbite i okrążone oddziały musiały się poddać.
Zabrano broń, zdarto polskie orzełki i popędzono gdzieś w nieznane.
Szli kilka dni bez jedzenia, zmęczeni, brudni i poniżani. Nazywano
ich "polskimi pomieszczykami" albo "polskimi panami". Jeśli przechodzili
przez polską miejscowość, to ludzie ukradkiem wciskali kawałek chleba,
Ukraińcy patrzyli na nich z wyraźną pogardą i żadnej pomocy nie udzielali.
Po wielu dniach uciążliwego marszu doszli do jakiejś niewielkiej
miejscowości, gdzie znajdowała się stacja kolejowa. Tam czekał na
nich pociąg z wieloma bydlęcymi wagonami, w które poupychano ich
jak śledzie w beczce. Zanim zostali wepchnięci do wagonu Władek zdążył
nawiązać kontakt z sowieckim żołnierzem. Żołnierz ten próbował zapalić
papierosa wykonanego z machorki i kawałka gazety, ale prymitywna
zapalniczka nie chciała zapalić. Niepewnym krokiem podszedł Władek
do tego wojskowego, który wyglądał na porządnego człowieka i dał
mu kilka swoich papierosów oraz zapalniczkę wykonaną własnoręcznie
z gilzy naboju. Zapalniczka działała niezawodnie, trzeba tylko od
czasu do czasu uzupełnić w niej benzynę. Sowiecki żołnierz popatrzył
z niedowierzaniem na ten gest polskiego jeńca, z początku wahał się,
ale w końcu dar przyjął. Zanim pociąg ruszył tłumaczono jeńcom, że
jadą zobaczyć szczęśliwych ludzi wielkiego Związku Sowieckiego. Do
każdego wagonu był przydzielony sowiecki żołnierz, Władek zobaczył
swego znajomego, który próbował rozmawiać. Trudno im było się dogadać,
bo Władek nie znał rosyjskiego a żołnierz polskiego. Gdy w lesie
pociąg nieco zwolnił, żołnierz powiedział: "Polaczok ty ubieżaj,
ty uchodi, ty jediosz na smiert". Władek i Sewerek tyle zrozumieli,
skinęli głową na znak podziękowania i podeszli pod same drzwi wagonu,
których Rosjanin nie zamknął na skobel. Sowiecki żołnierz tylko zastukał,
co było znakiem, że droga wolna. Chłopcy lekko je uchylili i upewniwszy
się, że nikt nie pilnuje, wyskoczyli w krzaki. Gdy byli już jako
tako bezpieczni i pociąg przejechał kilka kilometrów, żołnierz zaczął
krzyczeć, że kilku jeńców uciekło, gdy on wchodził do wagonu z pitną
wodą. Sowieci pościgu nie zarządzili, a obydwaj jeńcy uniknęli wywiezienia
do Katynia. Okazało się o wiele później, że inni koledzy tam wylądowali
i zostali straceni. Znaleźli się teraz sami w ogromnym i nieznanym
lesie, głodni i zmęczeni.
Całe szczęście, że w lesie jeszcze coś można znaleźć, aby
głód oszukać, trochę odpoczęli i zaczęli wędrować na zachód. Szli
kilka dni i nie widzieli żadnego człowieka, wreszcie doszli do jakichś
zabudowań. Okazało się, że to polska leśniczówka, ale to, co zobaczyli,
przeraziło ich. Obok na polanie leżała wymordowana cała rodzina.
Zabrali ze sobą trochę żywności oraz cywilne łachy, które tam znaleźli
i poszli dalej. Minęło dwa tygodnie zanim znaleźli się nad Bugiem,
trudno przedostać się przez pilnowaną rzekę, ale zamieszkujący tam
ludzie przeprawili ich na drugi brzeg nocą przez znany sobie płytki
bród. Znaleźli się wreszcie w powiecie chełmskim, to jakby już w
domu. Trzeba było jednak uważać, bo raz spotykło się jeszcze Sowietów,
a innym razem Niemców. Przechodząc przez jakieś małe miasteczko mijali
żydowski rozbity sklep, a w nim kilka nowych rowerów, trochę podniszczonych,
ale nadających się do jazdy. Zbliżyli się do tego obiektu, patrząc
czy nikt nie będzie strzelał i wyciągnęli z rumowiska dwa niezłe
jednoślady. Mają już rowery, tylko problem w tym, że nie potrafią
na nich jechać, nigdy wcześniej nie posiadali takich pojazdów i nie
zdążyli się nauczyć jeździć, postanowili więc zdobycz prowadzić do
samego domu. Prowadzili tak ze 20 km, gdy niespodziewanie pojawili
się niemieccy żołnierze, na ich widok nasi chłopcy rowery porzucili,
a do domu wrócili na piechotę. Piotrek słuchał opowieści stryja i
płakał. W końcu powiedział: Wojna to straszna rzecz, dzieło szatana
i złych ludzi.
Pomóż w rozwoju naszego portalu