Jedna z wielu polskich wsi. Ot taka zwyczajna, położona właściwie
w połowie drogi z Łomży do Ostrołęki. W maju wygląda bajecznie: zieleń
każe ludziom zapomnieć o troskach i kłopotach, a w serca wlewa prawdziwą
nadzieję na lepsze jutro. Wieś zaczyna się i kończy małymi laskami,
na obrzeżach których rosną młode brzozy. Ludzie mówią, że ich wieś
niczym się nie wyróżnia, ma te same kłopoty, co i inne wioski: bezrobocie,
niemożność sprzedaży płodów rolnych. Kobiety dodają jeszcze o tym
nadmiernym piciu alkoholu przez chłopów i młodzież. "To jest nasz
ból, wstydzimy się nawet o tym wspominać. Może niech ksiądz o tym
nawet nie pisze, bo jak się dowiedzą, to będą na nas krzyczeć" -
powiedziała młoda kobieta trzymająca na rękach małego chłopczyka.
Liczne gospodarstwa rozciągają się wzdłuż wiejskiej drogi,
tej ubitej z żółtego piasku i odrobiną ciężkiej gliny. Co pewien
czas z podwórka na ulicę wyjeżdża ciągnik z przyczepionym sprzętem
rolniczym. Każdy kieruje się na swoje pole. Jedni ciągną za sobą
sienniki, inni rozrzutnik z obornikiem, jeszcze inni postanowili
właśnie w tym dniu rozsiewać nawozy. Przyjrzałem się uważnie głośnym
ciągnikom, które pamiętają jeszcze chyba czasy gomułkowskie. Ze sprzętem
rolniczym także nie jest lepiej. "Niech się ksiądz nie dziwi, skąd
mamy wziąć na nowy sprzęt? Szkoda gadać, dorobiliśmy się majątku..."
- wyjaśnił mi dziadek trzymający w ręku starą i krzywą laskę. Gdzie
niegdzie rolnicy wyjeżdżają na swoje pola końmi. Te są piękne i zadbane.
We wsi mówią: pokaż mi swego konia, a powiem ci, jakim jesteś gospodarzem. "
Koń to wizytówka chłopa. Niektórzy sprzedali konie, kupili jakiś
tam traktor ze złomu i teraz ani traktora, ani konia.
Głupie to i naiwne, a uważają się za najbardziej nowoczesnych
w całej wsi" - kontynuował dziadek.
Z dużego domu na podwórko wyszła dwójka dzieci. Może
miały po cztery, pięć lat. Trzymały w dłoniach grubą pajdę chleba
posmarowaną smalcem, z położoną na to wszystko pokrojoną w paski
cebulą i liściem sałaty. Apetyt dopisywał, bo za chwilę z dużych
kanapek pozostało tylko wspomnienie. "To moje wnuki - chwalił się
dziadek. - Mam, wie ksiądz, dziewięcioro wnucząt. Te najmłodsze,
ale za to najbardziej kochane. To jest nasz wioskowy skarb. Polska
wieś bogata jest chociaż w dzieciaki, i to jest najważniejsze" -
cieszył się. Podchodzi do nas, stojących przy drewnianej, trochę
obszarpanej bramie, grupa kobiet idących ze sklepu. Trzymają w rękach
płócienne, obszerne torby, z których wystają długie bułki i butelki
z napojami. Pozdrawiają mnie po katolicku. Pytają o cel mojego przyjazdu
- jak mówią - do parafii. Wyjaśniam. Starsza kobieta krzykliwym głosem
zaczyna mówić: "O naszej wsi to by można wiele powiedzieć, nie zawsze
dobrego. Ale my tu jak w rodzinie. Każdy z każdym się zna, każdy
sobie nawzajem pomaga, i każdy z każdym się kłóci, ale tak niegroźnie"
. Wszyscy popatrzyli na siebie, uśmiechnęli się. "Lepiej niech ksiądz
zajrzy do naszego sklepu, zobaczy, ilu pijaków tam siedzi, a w pole
trzeba iść. Mówią, że zdążą. Unia podobno musi na nich poczekać,
bo jak nie to..." - włączyła się do rozmowy kolejna kobieta. "Z tą
Unią to już kpina. Księże, kupią nas, a my się sprzedamy. Polak za
pieniądzem wszędzie pójdzie. Sprzedadzą nas, potem przepiją i staniemy
się niewolnikami. Ksiądz zobaczy, telewizja ich ogłupia, i butelka
ich ogłupia. Kto kiedyś słyszał, żeby rolnik ziemie sprzedawał. U
nas to nazywali zdradą, albo... szkoda gadać" - mówił nerwowo dziadek.
Za chwilę na drodze pojawiła się grupa głośno rozmawiających mężczyzn. "
Po piwku. Teraz pójdzie do domu i będzie narzekał, że mu źle, że
nie ma pieniędzy. Nie szanują się młodzi na wsi, nie szanują" - zasmucił
się starszy człowiek. Kobieta dodała: "Oni zaraz pojadą na pole i
będą pracować. Tylko czy miedzę zobaczą. I swoje posieją, i sąsiada,
i dalej". "I to nazywa się sąsiedzka pomoc" - skomentował dziadek. "
A tak w ogóle, proszę księdza, to co z tą Unią Europejską? Bo nasz
proboszcz nie chce nam nic powiedzieć" - zakończył. No właśnie, co
z tą Unią?
Pomóż w rozwoju naszego portalu