Spory o film o Papieżu
Reklama
W poprzedniej Niedzieli sporo pisano już o skrajnych zafałszowaniach
niedawno pokazanego w telewizji amerykańskiego filmu o Janie Pawle
II.
Ordynarne fałsze filmu Helen Whitney nie przeszkadzają
lewicowym publicystom w jego donośnym wysławianiu. Jak zwykle, prym
w tym względzie mają dziennikarze Gazety Wyborczej. Jej publicysta
- Zbigniew Mikołejko, od lat znany ze swych zajadłych uprzedzeń antykościelnych,
z werwą zaatakował "wrzawę, którą z okazji emisji wzniecili nie tylko
prawicowi ekstremiści w Kościele polskim, ale która objęła środowiska
poważniejsze, łącznie z częścią Episkopatu". Mikołejko oskarżył "
tradycjonalistyczną część duchownych", że chcą "demokracji, na straży
której stoi Kościół", zamiast demokracji typu zachodniego. Kolejny
raz posypały się ataki na rzekome próby tworzenia z Kościoła "twierdzy
oblężonej i wojującej, skłonnej do demonizacji współczesnego świata" (Z. Mikołejko: Monopol na Papieża, Gazeta Wyborcza, 25 października). Atakując ostre słowa Prymasa Polski o filmie H. Whitney, Mikołejko
ubolewał, że władze telewizji zgodziły się na "lękliwe przeprosiny"
za pokazanie filmu (akurat w jubileuszowym dniu rocznicy wyboru Karola
Wojtyły na Stolicę Piotrową i bez odpowiedniego komentarza). Szczególnie
ostro zaatakował Mikołejko ks. Wiesława Niewęgłowskiego, zarzucając
mu, że "broni (...) polskiego, narodowo-katolickiego monopolu na
wykładnię papieskich nauk i działań". Ani słowem nie wspomniał natomiast
Mikołejko na temat tak jaskrawych fałszów w niektórych częściach
filmu.
Michnikowscy obrońcy fałszerstw nie znaleźli jednak wsparcia
w tylekroć sekundującym im (choćby w zajadłej wrzawie antylustracyjnej)
Tygodniku Powszechnym. Redaktor naczelny tego czasopisma - ks. Adam
Boniecki napisał w tekście Irytujący film (z 29 października) m.in.: "
Film jest irytujący. Irytuje pewność, z jaką podaje się informacje
co najmniej wątpliwe. I to, że ewidentne bzdury pozostają bez odpowiedzi (...) Opowieść o młodym Wojtyle, który ´wiódł spokojne życie´, gdy
płonęło warszawskie getto, jest tego przykładem. Owszem, nie brał
on udziału w akcji ´Żegota´, ale należał do organizacji konspiracyjnej
´Unia´ związanej z AK. Przełożeni, którym przysiągł posłuszeństwo,
skierowali go do innej działalności. Jak spokojne życie wiedli w
okupowanej Polsce członkowie organizacji podziemnych, szkoda pisać.
A że wszyscy nie mogli robić wszystkiego... Takie postawienie sprawy
wprost prowokuje pytanie o to, jakie wtedy życie wiedli amerykańscy
Żydzi.
Zdanie, iż Wojtyła ´musiał się długo leczyć z antysemityzmu,
którym mógł być dotknięty´, nie zirytowało mnie, ale rozśmieszyło. (...) Oczywiście, musiało się oberwać Piusowi XII. W filmie powiedziano,
że Pius XII ´nie dał wskazania, żeby ratować Żydów´, gdy tymczasem
dał takie wskazania, a nawet polecenia, i w efekcie Watykan oraz
włoskie klasztory ocaliły życie tysięcy Żydów".
Oleksy - kłamcą lustracyjnym
Krzysztof Gottesman w tekście Podwójna wina (Rzeczpospolita z 26 października) skomentował decyzję Sądu Lustracyjnego nt. ośmioletniej współpracy b. premiera RP Józefa Oleksego z wywiadem wojskowym PRL-u: " Trudno przecenić znaczenie werdyktu sądu uznającego Józefa Oleksego za kłamcę lustracyjnego. Oleksy jest ciągle politykiem z czołówki Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłem. W przeszłości - ale już w III Rzeczypospolitej - był marszałkiem Sejmu i premierem rządu. Decydował o najważniejszych dla państwa sprawach. Werdykt sądu wskazuje, że nie był godny pełnionych funkcji. (...) Trudno powiedzieć, na co liczył były premier, wypełniając formularz lustracyjny. Dwadzieścia spotkań agenturalnych i pseudonim to fakty, o których trudno zapomnieć. (...) Kilka lat temu Józef Oleksy był bohaterem skandalu szpiegowskiego, związanego z radzieckim i rosyjskim agentem Ałganowem. Formalnie został wówczas oczyszczony. Wiele jednak okoliczności, które wtedy wyszły na jaw (np. owo sławne już wspólne biesiadowanie), każe z dużą ostrożnością patrzeć na kwalifikacje Oleksego jako polityka niepodległego państwa".
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Stalinista - "reformator" - agent
Reklama
W wydanej miesiąc temu książce Spory o historię i współczesność
pisałem o mało chlubnej roli "wybielacza" stalinowskich katów i politruków
- Marka Beylina z Gazety Wyborczej. "Wsławił się" on m.in. dość żałosną
próbą wybraniania b. stalinowskiej prokurator Heleny Wolińskiej,
odpowiedzialnej za działania, które doprowadziły w ostatecznym skutku
do mordu sądowego na jednym z największych bohaterów Polskiego Państwa
Podziemnego doby wojny - gen. Fieldorfie - "Nilu". Kilka lat wcześniej
Beylin z furią zaatakował prezesa Sądu Najwyższego RP - prof. Adama
Strzembosza za przypomnienie stalinowskich fałszerstw propagandowych
męża Wolińskiej, ekonomisty Włodzimierza Brusa, emigranta z 1968
r. Jak wiadomo, zrobił on niezwykle przyśpieszoną karierę naukową
w dobie stalinizmu - w 1949 r., w wieku zaledwie 28 lat zostając
profesorem na SGPiS-ie, mimo że nie posiadał nawet doktoratu. Jedynym
jego dorobkiem w momencie uzyskania profesury było kilka strasznych
broszur, opluwających II RP jako czas rozszalałego faszyzmu w Polsce
i wysławiających raj ekonomiczny i niebywałe swobody polityczne w
Kraju Rad. Te i liczne późniejsze kłamliwe teksty w "dorobku" nie
miały większego znaczenia w oczach jego zajadłego obrońcy - Beylina.
Powoływał się na fakt, że po 1956 r. Brus należał do partyjnych "
reformatorów" w sferze gospodarki, stąd niegodne jest wszelkie przypominanie
mu jakichś tam niechlubnych kart z odległej przeszłości. I oto szok.
Nagle dowiadujemy się, że b. stalinowiec, b. reformator partyjny
W. Brus miał jeszcze jeden etap "rozwoju" - był też całe lata (od
1977 r.) agentem NRD-owskiej bezpieki, osławionej Stasi. Całą sprawę
ujawnił Jarosław Szarek w najnowszym numerze (4. z 2000 r.) renomowanej
krakowskiej Arki. W tekście pt. Stasi i jej dziedzictwo. Strażnik
komunistycznego systemu Szarek pisze m.in.: "Polskim śladom w aktach
Stasi poświęcony był, wygłoszony w ramach dyskusji i spotkań, referat
Wojciecha Sawickiego, historyka z Uniwersytetu Wrocławskiego, praktykanta
w urzędzie Gaucka. Przedstawił on dokumenty, na jakie natknął się
w berlińskim archiwum. Ujawnił m.in. materiały dotyczące zwerbowania
przez SB, przy pomocy Stasi, prof. Włodzimierza Brusa z Oxfordu,
znanego ekonomisty, autorytetu lewicowych środowisk opozycji w PRL
i męża osławionej Heleny Wolińskiej. W 1977 r. profesor przyjechał
do Stralsundu, gdzie spotkał się intymnie z emisariuszką KOR, siostrą
Zbigniewa Safjana, komunistycznego pisarza, m.in. autora scenariusza
PRL-owskiego przeboju telewizyjnego Stawka większa niż życie [swą
błyskotliwą karierę rozpoczął on w 1944 r., gdy zadenuncjował przed
Informacją Wojskową kilku kolegów - żołnierzy z II Armii WP, którzy
zostali skazani, a jeden rozstrzelany: o sprawie pisała Arka 48 (6/1993) - przyp. red.].
O spotkaniu tym dowiedziała się wcześniej SB, która skontaktowała
się ze Stasi. W efekcie ´sześć specjalnych kaset magnetofonowych,
23 konspiracyjne zdjęcia, 52 strony fotokopii osobistych notatek,
a nawet próbka tabletek zażywanych przez 56-letniego profesora, stały
się wspólnym łupem obu zaprzyjaźnionych służb [...], a "Fakir" (prof.
W. Brus) z figuranta SB stał się tajnym współpracownikiem´".
Koniec łgarstw wokół rodowodu Mickiewicza
Od wielu lat z roku na rok coraz donośniej rozbrzmiewały twierdzenia o rzekomym żydowskim pochodzeniu Adama Mickiewicza, przez matkę wywodzącego się jakoby z żydowskiego rodu Majewskich - frankistów. Już w latach 80. szczególnie głośno pokrzykiwał na ten temat Artur Sandauer, piętnując jako rzekomych "antysemitów" mickiewiczologów nie chcących uznać teorii o żydowskim pochodzeniu Mickiewicza. Potem doszła pseudobadaczka żydowska J. Maurer z odrębną książką pełną wyssanych z palca domysłów na ten temat. Na próżno profesjonalni naukowcy-mickiewiczolodzy dowodzili, że nie ma żadnych, ale to żadnych dowodów na to, by ród matki Mickiewicza - Majewscy - miał cokolwiek wspólnego z Żydami - frankistami. Doczekali się tylko kolejnej porcji wymysłów i oskarżeń ze strony emigranta 1968 r., żydowskiego pisarza na Zachodzie Henryka Grynberga. Oskarżył on polskich mickiewiczologów o "spisek antysemicki", mający na celu świadome przemilczenie żydowskiego pochodzenia wielkiego poety. I nagle stało się. Oto nawet Gazeta Wyborcza przyznała (w numerze z 26 października), acz z dużym opóźnieniem i w odległym miejscu, że ostatecznie obalono tezę o żydowskim rodowodzie Mickiewicza. Zrobił to białoruski historyk Sergiusz Rybczonok, który udowodnił, że matka Mickiewicza pochodziła z Majewskich herbu Starykoń, szlachty polskiej osiadłej na Nowogródczyźnie już w połowie XVII w. Czy p. Grynberg zdobędzie się teraz na przeproszenie mickiewiczologów, których szkalował, oskarżając o antysemityzm?
Nowe kłamstwo H. Grynberga
Trzeba przyznać, że Henryk Grynberg jest niestrudzony w wymyślaniu
różnych nieprawd o historii stosunków polsko-żydowskich. Kiedyś oskarżył
o antysemityzm nawet Cypriana Norwida, autora tak wzruszającego wiersza
o Żydach polskich. W audycji dla BBC przed laty głosił, że gdyby
to Polacy byli zamiast Żydów na wysokich stanowiskach w polskiej
bezpiece czasów stalinowskich, to stalinizm polski byłby jeszcze
gorszy. To "gdybanie" jest już a priori nieprawdziwe, bo Stalin dlatego
sięgał po Żydów na kluczowe stanowiska w bezpiekach Polski, Węgier
czy Czech, iż wiedział, że będą mu bardziej posłuszni w walce z narodową
tożsamością i religią chrześcijańską (właśnie ze względu na swoje
rodowody). Że te jego złowieszcze działania w myśl zasady "divide
et impera" okazały się skuteczne, najlepiej dowodzi przykład Węgier.
Tam szalał największy stalinizm i tam właśnie wszystkie, dosłownie
wszystkie, czołowe stanowiska w partii i rządzie (RaMkosi, Geroa,
Farkas, ReMvai) i w bezpiece (Farkas, PeMter) były obsadzone przez
komunistów pochodzenia żydowskiego. I tam właśnie był najokrutniejszy
stalinizm, najgorsze deptanie uczuć narodowych i najsroższa walka
z religią katolicką.
W wywiadzie dla Rzeczpospolitej pt. Żydowska historia (udzielonym Krzysztofowi Masłoniowi w numerze z 14-15 października)
Grynberg wypowiada kolejną skrajną nieprawdę, twierdząc, iż "Gomułka
- a nie był to jedyny przejaw jego antysemityzmu - ukarał wszystkich
prominentnych ubeków pochodzenia żydowskiego". W rzeczywistości,
choć UB było zdominowane na czołowych stanowiskach przez komunistów
żydowskich, odpowiedzialnych za bardzo wiele okrutnych zbrodni na
Polakach, więzieniem ukarano tylko trzech prominentnych ubeków żydowskich:
Fejgina, Różańskiego i Romkowskiego. Tyle że siedzieli w więzieniu
w komfortowych warunkach i zostali po kilku latach przedterminowo
zwolnieni. Podczas gdy niektórzy AK-owcy siedzieli znacznie dłużej
i dalej za rządów Gomułki, tak jak słynny Boryczka, "Tońko" ze Lwowa,
wypuszczony z więzienia dopiero pod koniec 1967 r. Nic się nie stało
- z łaski Gomułki - najbardziej odpowiedzialnemu za zbrodnie Jakubowi
Bermanowi, nadzorującemu w Biurze Politycznym KC PZPR bezpiekę (usunięto
go tylko z partii). Nic się nie stało bezwzględnej dyrektor departamentu
Ministerstwa Bezpieczeństwa Julii Brystygierowej, nadzorującej walkę
z Kościołem. Po 1956 r. tylko się przekwalifikowała, rozpoczynając
pod panieńskim nazwiskiem Julia Prajs twórczość pisarską. Nic się
nie stało głównej winowajczyni mordu sądowego na gen. Fieldorfie
- sędzinie Marii Gurowskiej, z domu Einseman. Jako dyrektor departamentu
w Ministerstwie Sprawiedliwości, pracowała przez całe niemal czasy
gomułkowskie aż do 1970 r. Później zaś na wniosek ministra sprawiedliwości
otrzymała nawet w drodze wyjątku "rentę specjalną" dla zasłużonych (!).
Żadne sankcje nie spotkały takich odpowiedzialnych za
zbrodnie w dobie stalinizmu wysokich rangą ubeków, sędziów, prokuratorów
pochodzenia żydowskiego, jak Salomon Morel, Helena Wolińska, płk
Marian Frenkiel, rosyjski Żyd płk Naum Lewandowski, wiceprokuratorzy
Prokuratury Generalnej Benedykt Jodelis i Paulina Kern, płk Feliks
Aspis, płk Eugeniusz Landsbergis, prokurator Henryk Podlaski, zastępca
prokuratora generalnego PRL płk Mateusz Frydman, który lżył bitego
przez siebie więźnia, mówiąc: "Jakim prawem wam, Polakom, zachciewa
się niepodległości Polski?". Nie doszło do ukarania szefa Głównego
Zarządu Informacji Wojska Polskiego płk Stefana Kuhla, zwanego "krwawym
Kuhlem", choć na skutek nakazanych przez niego tortur stracił życie
m.in. płk WP Lucjan Załęski. W czerwcu 1957 r. wprawdzie uwięziono
Kuhla na dwa dni, ale wkrótce umorzono śledztwo, a Kuhl mógł nawet
spokojnie piastować urząd wiceministra rolnictwa w latach 1960-68.
Włos nie spadł z głowy dyrektorowi III Departamentu MBP płk. Czaplickiemu,
nazywanemu "Akowerem", ponieważ wyspecjalizował się w znęcaniu nad
akowcami, ani mordercy sądowemu kpt. Stefanowi Michnikowi, ani odpowiedzialnemu
za liczne zbrodnie szefowi Zarządu Sądownictwa Wojskowego Oskarowi
Karlinerowi. Przykłady można długo, długo mnożyć. Większość z tych
byłych katów i oprawców spokojnie i bezpiecznie wyjechała za granicę (głównie do Izraela) bądź w 1957 r., bądź w 1968 r. Najpóźniej zrobił
to odpowiedzialny za zamordowanie ponad 1500 osób w obozie w Świętochłowicach
w 1945 r. Salomon Morel (zbiegł z Polski w latach 90.).