Świtało. Pierwsze promienie słońca wyglądały zza drzew rosnących
w alei prowadzącej do miasta. Rynek budził się do życia. Pierwsi,
zaspani jeszcze przechodnie biegli w stronę przystanku. Nie przecierali
nawet oczu, znali dokładnie drogę do autobusu, każdą dziurę w chodniku,
każdą wystającą płytkę, każde miejsce, w którym może powstać kałuża.
Kiedy znaleźli się już na miejscu, nie sprawdzali rozkładu jazdy.
Wiedzieli dokładnie, o której mają odjazd. Zastanawiające było to,
że spora grupka ustawiła się na przystanku, z którego autobusy odjeżdżały
w stronę dzielnic podmiejskich. Widocznie w niewielkich prywatnych
warsztatach było dużo miejsc pracy. Ludzie na przystanku, w większości
byli to mężczyźni, zaraz po przybyciu zapalali papierosa i po kilku
zaciągnięciach, kiedy zbliżał się właśnie oczekiwany autobus, rozdeptywali
nerwowo peta. Z rana autobusy jeździły punktualnie, nikt więc nie
narzekał na spóźnienia. Towarzystwo było małomówne, ludzie porozumiewali
się monosylabami. Widać, że w większości znali się, przynajmniej
z widzenia.
Przystanek regularnie opróżniany był z pasażerów. Autobusy
podjeżdżały jeden za drugim i wchłaniały stojących na nim ludzi.
Tych jednak nie ubywało, przychodzili ciągle nowi. Wszystko szło
sprawnie i przypominało, zwłaszcza z powodu pospiesznie wypalanych
papierosów, wywóz na zsyłkę. W pewnym momencie spokój zakłócony został
przez głośną rozmowę.
- Mam już tego dość! - powiedział do znajomego wysoki
mężczyzna z brodą.
- Czego to stary masz dość? Roboty? - odpowiedział pytaniem
znajomy.
- Nie, nie roboty, ale tych stosuneczków, jakie tam panują.
Jak długo możesz dać się traktować jak śmieć? Mój szef bez przerwy
mówi mi, że jak mi się nie podoba, to jest kilku na moje miejsce.
Co trochę każe mi zostawać po godzinach, za co nie chce płacić, gdyż
uważa, że w normalnym czasie pracy nie wykonuję tego, co do mnie
należy. A to jest kłamstwo, ale jak tu z szefem dyskutować? - opowiadał
mężczyzna z brodą.
- No, rzeczywiście, dość paskudnie to wygląda - odpowiedział
znajomy. - U mnie w zakładzie ... - znajomy nie dokończył zdania,
ponieważ przerwał mu mężczyzna z brodą.
- Co tam u ciebie? Co ty możesz powiedzieć? Przecież
ty pracujesz w dużej państwowej firmie, macie tam związki zawodowe,
to was bronią. A mnie kto będzie bronił, jak mój szef jest właścicielem,
kierownikiem i sędzią w jednej osobie? - zapytał mężczyzna z wyraźną
pretensją w głosie.
- To ci się tylko tak wydaje - odparł znajomy. - Ta moja
firma - to ani taka duża, jak była, bo zwolniono już połowę załogi
i szykują dalsze zwolnienia, ani już nie jest państwowa, bo porobili
jakieś fundusze i spółki, że nie mam pojęcia, kto jest teraz właścicielem,
a o związkach zawodowych to lepiej nie wspominać.
- Dlaczego mam nie wspominać o związkach zawodowych?
- zdziwił się mężczyzna z brodą.
- Bo nikt się z nimi nie liczy. Mogą być związki, a pracodawca
i tak robi, co chce. Przecież ci związkowcy to niekiedy prości ludzie,
a pracodawca ma prawnika do pomocy, który potrafi wszystko zakłamać.
Ludzi się zastrasza, obraża, a w powietrzu ciągle wiszą zwolnienia
grupowe i nie ma na takiego pracodawcę siły. Zawsze potrafi obrócić
kota ogonem, nawet wtedy, kiedy nie postępuje w zgodzie z prawem.
Nie myśl sobie, w dużej firmie też człowiek może być nikim.
- Czy ten kapitalizm musi tak wyglądać? - pytał bezradnie
mężczyzna z brodą.
- Mój szwagier jeździ często jako gastarbeiter na budowę
do Berlina. Całkiem legalnie, bo jest umowa rządowa. Mówi czasami,
jak tam jest - wyjaśniał znajomy. - I twierdzi, że sto razy bardziej
woli pracować u Niemca zachodniego niż wschodniego. Ci wschodni nie
mają najmniejszego szacunku do ludzi i myślą tylko o tym, jak kogoś
wykorzystać i to bezwzględnie.
- Wniosek z tego, że 50 lat komunizmu zniszczyło szacunek
do człowieka - powiedział mężczyzna z brodą.
- Na to wychodzi - odparł znajomy. - A to, co teraz mamy,
to przynajmniej pod względem stosunku do ludzi nazwać można kapitalizmem
z komunistycznym obliczem.
Jan Ciski
Pomóż w rozwoju naszego portalu