22 stycznia br. rozległa, pokryta trawą i śniegiem przestrzeń
wokół potężnego obelisku Waszyngtona w stolicy USA została wypełniona
ogromną rzeszą ludzi. Tego dnia, co roku od 28 lat, kiedy to Sąd
Najwyższy w sprawie znanej jako Roe versus Wade zalegalizował aborcję,
gromadzą się w Waszyngtonie ludzie pragnący wyrazić swą solidarność
z najbardziej bezbronnymi na ziemi. Z całego kraju przybywają przedstawiciele
organizacji popierających prawo każdego człowieka do życia od chwili
poczęcia. Są też reprezentanci analogicznych organizacji z zagranicy,
aby wziąć udział w marszu dla życia. W tym roku, na skutek oczekiwanej
zmiany prezydenta i kierunku polityki społecznej, nadzieje zgromadzonych
były szczególnie ożywione i jak się okazało - nie na próżno.
Rzesze ludzi zaczęły się gromadzić od wczesnych godzin
rannych. Można było dostrzec mnóstwo młodych ludzi: uczniów, studentów,
młode małżeństwa z dziećmi. Transparenty mówiły o pokonaniu przez
nich znacznych odległości. W ciągu kilku godzin - gdy zgromadzenie
się rozrastało - mówcy wstępowali na specjalnie w tym celu przygotowane
podium i zachęcali przybyłych do trwania w nadziei na zmianę. Padło
wiele istotnych słów. Przedstawiciele różnych organizacji opowiadających
się za cywilizacją życia - świeccy i duchowni reprezentujący rozmaite
religie i wyznania - wchodzili na podium, aby zaznaczyć swoją obecność
i podzielić się przemyśleniami. Duże brawa otrzymali politycy, którzy
podchodzili do mikrofonu i śmiało wyrażali swoje przekonania: "Bronię
życia i nie usprawiedliwiam się z tego powodu".
Tuż przed uformowaniem pochodu odczytano świeżą deklarację
z Białego Domu o tym, że nowa administracja nie będzie wspierać aborcji
- zabijania poczętych ludzi - w innych krajach. Niektórzy uznali,
że to za mało. Jeden z rabinów żydowskich mówił do prezydenta Busha,
że już jest o dwa dni spóźniony (tyle upłynęło od momentu przejęcia
urzędu). Inni natomiast z radością przyjęli pierwszy krok we właściwym
kierunku. Jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale lepsza taka decyzja
niż żadna. Po przemówieniach ok. 100 tys. ludzi z transparentami
wyruszyło spod kolumny Waszyngtona w kierunku Kapitolu, gdzie ma
swą siedzibę Kongres Stanów Zjednoczonych. Większość maszerowała
w ciszy, byli jednak i tacy, którzy skandowali rozmaite hasła. Osobiście
najbardziej byłem poruszony w momencie, gdy w pobliżu budynku z biurami
senatora Edwarda Kennedy´ego ze stanu Massachusetts, znanego koryfeusza
aborcji, wystąpił kard. Bernard Law z Bostonu w Massachusetts. Ubrany
w strój kapłański, bez dystynkcji kardynalskich, przez długi czas
skandował powtarzane przez tysiące ludzi słowa: "Senator Kennedy,
are you listening? Massachusetts is pro-life!" ("Senatorze Kennedy,
czy pan słyszy? Massachusetts jest za życiem!"). A następnie: "What
do we want?" - "Life!" ("Czego pragniemy?" - "Życia!") - odpowiadali
zebrani. Kardynał kontynuował: "When do we want it?" - "Now!" ("Od
kiedy tego chcemy?" - "Od zaraz") - padała odpowiedź. Pasterz był
z owczarnią, nieustraszenie stając po stronie bezbronnych. Następnie
uczestnicy manifestacji podzieleni na grupy - odpowiednio do stanów,
z których przybyli - udali się do siedziby senatorów, aby tam złożyć
swe petycje. Od znajomego adwokata wiem, iż są one przeglądane, a
politycy wysyłają odpowiedzi na piśmie.
Żadne wysiłki służące obronie poczętych dzieci i ich
prawa do życia nie są zmarnowane. Trzeba podnosić głos w ich obronie.
Modlitwy i dalsze działania muszą być podejmowane, aby straszny proceder
zabijania niewinnych został powstrzymany. Jeśli po stronie poczętych
znajdzie się wystarczająco dużo ludzi dobrej woli, cywilizacja śmierci
ustąpi miejsca cywilizacji życia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu