Kampania wyborcza zbiegła się z dyskusją nad ujawnioną ostatnio
dziurą budżetową (w wysokości 20 miliardów dolarów) i nad sposobami
jej likwidacji. Po kilku tygodniach dość kompromitujących sporów
i tarć w łonie rządu udało się nie tylko określić rozmiary tego deficytu,
ale i zrozumieć mechanizm jego powstania: jest więc wiele wystarczających
powodów, by sądzić, że deficyt ten powstawał sukcesywnie od czasów
zarządzania finansami publicznymi przez Leszka Balcerowicza z UW,
i że do jego powstania przyczyniły się walnie tzw. reforma administracji
publicznej (wzrost biurokracji o ok. 40 tys. etatów!) i tzw. reforma
służby zdrowia (wprowadzenie równie kosztownych, co nieefektywnych
kas chorych). Jedno jest pewne: to rosnące koszty utrzymywania władzy
spowodowały głównie tę dziurę budżetową, a na wytworzonej dziurze
skorzystała najbardziej biurokracja państwowa.
Rodzi się teraz dramatyczne pytanie: kto pokryje powstały
olbrzymi deficyt budżetowy?
Jeśli wsłuchać się w propozycje polityków lewicy, rozsianych
po różnych partiach, ogarnia przerażenie nad niefrasobliwością tych
propozycji i lekceważeniem człowieka pracy (bez względu na to, czy
jest on pracownikiem najemnym, czy przedsiębiorcą, dającym zatrudnienie
innym). Propozycje te bowiem zmierzają do jeszcze większego niż obecnie
obarczenia pracującego Polaka dodatkowymi, niewyobrażalnymi ciężarami
podatkowymi! I tak proponuje lewica: zwiększenie podatku VAT na artykuły
dziecięce (co uderzy w rodziny, a wielodzietne najbardziej), wprowadzenie
podatku importowego (co podroży nie tylko owe "wyroby importowane",
ale i analogicznie wyroby krajowe!), podniesienie podatku akcyzowego
na "artykuły luksusowe" (do których zaliczono... samochód), opodatkowanie
odsetek od oszczędności bankowych, wycofanie się z korzystnych dla
podatników zmian w progach podatkowych czy wreszcie... podniesienie
wszelkich opłat administracyjnych (skarbowych, sądowych itp.). Propozycje
lewicy uderzają więc głównie i przede wszystkim w tych, którzy wytwarzają
dochód narodowy - oszczędzają natomiast wszelkiego rodzaju biurokrację
państwową i samorządową, która żyje z pieniędzy podatnika, a sama
dochodu narodowego nie wytwarza. Co więcej - propozycje lewicy, usadowionej
pod sztandarami SLD (ale nie tylko, bo obecnej i w UW, i w AWS, i
w PSL, i w Samoobronie...) - mogą wywoływać w przyszłości napięcia
społeczne, na które jedyną receptą pozostanie już tylko rozkręcanie
inflacji: ta zaś, o czym wiadomo powszechnie, najmocniej uderza w
najbiedniejszych, zaś niemal całkowicie oszczędza biurokrację i tzw.
sferę budżetową. Propozycje lewicy zmierzają więc do tego, by koszty
likwidacji dziury budżetowej oszczędziły tych, którzy "żyją z władzy",
zaś obarczyły głównie tych, którzy rzeczywiście wytwarzają dochód
narodowy.
Całkiem odmienną receptę, ze wszech miar słuszną, proponują
środowiska prawicowo-konserwatywne: ich zdaniem, likwidacja dziury
budżetowej powinna dokonać się przede wszystkim przez likwidację
zbędnej biurokracji państwowej i samorządowej, radykalne obniżenie
kosztów władzy i funkcjonowania państwa, likwidację potężnych i dobrze
już znanych mechanizmów wyniszczających gospodarkę (np. pozabudżetowe
fundusze i agencje, które stały się siedliskiem intratnych posad
dla wszelkiej maści partyjniactwa!). Państwo stało się w sposób oczywisty
zbyt drogie dla obywatela i musi byś skromniejsze - taka jest propozycja
środowisk prawicowo-konserwatywnych.
Tymczasem w ostatnich dniach ze zdumieniem zauważyć można,
że część tych postulatów prawej strony przejął... Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Nie wszystkie, rzecz jasna, gdzieżby tam SLD chciał np. likwidować
biurokrację powiatową... - ale tylko niektóre i w bardzo ograniczonym
zakresie. Rodzi się więc pytanie: czy SLD "przesuwa się na prawo"
- czy też to zwykła przedwyborcza kokieteria, demagogia i kaptowanie
wyborców? Nie brak przynajmniej zdezorientowanych obywateli, którzy
takie pytania sobie zadają...
Przestrzegałbym z całą powagą przed poważnym traktowaniem
tych SLD-owskich obietnic! Dlaczego by mianowicie partia, lekceważąco
traktująca zawsze ludzkie życie - miała naprawdę przejmować się losem
biednych? Jakoś nie przejmowała się nim PZPR, poprzedniczka SLD.
Co więcej - SLD miał już okazję, gdy rządził, wprowadzić wszystkie
te dzisiejsze propozycje - jednak nie tylko że ich nie wprowadził,
ale utrwalał "republikę kolesiów" z jej najgorszymi, postsocjalistycznymi
mechanizmami. Wreszcie, nawet będąc ostatnio w opozycji - głosował
także za owymi kosztownymi pseudoreformami, które wpędziły budżet
państwa w zadłużenie wielkości 20 miliardów dolarów... Są, doprawdy,
w Polsce partie bardziej wiarygodne od SLD, gdy chodzi o tworzenie
skromnego, sprawnego i służącego obywatelowi państwa.
Wiarygodność stała się dziś cechą bardzo poszukiwaną
na scenie politycznej; i chociaż mało mamy na tej scenie polityków
wiarygodnych - jednak są i warto na nich głosować.
Pomóż w rozwoju naszego portalu