Większość mieszkańców Dębic utrzymywało się z pracy rąk na własnym
polu. Trudno jednak utrzymać rodzinę, szczególnie wielodzietną, na
kilku hektarach piaszczystej ziemi. Niedostatki i bieda zmuszały
zdolniejszych oraz bardziej pracowitych do szukania jakiegoś sposobu
aby trochę dorobić. Niektórzy podczas zimy szli do lasu, gdzie była
wycinka drzew; tam pracowali razem z koniem wyciągając kloce sosny
w pobliże drogi. Inni najmowali się do młócenia cepem i wyrabiania
słomy na pokrycie dachu. Ci, którzy znali się trochę na robocie stolarskiej,
ręcznie heblowali deski i układali z nich podłogi, albo robili nowe
ramy okienne u tych, którzy chcieli zabezpieczyć mieszkanie przed
zimą. Pracy nie było tyle, aby zapewnić godziwe warunki życia, dlatego
niektóre rodziny biedowały, szczególnie na wiosnę. W miasteczku można
było czasem sprzedać miotły zrobione z gałęzi brzozy, drewniane szufle
do odgarniania śniegu, pędzle wykonane ze specjalnego gatunku trawy,
służące do bielenia ścian i inne wiejskie wyroby. Dobrzyk i Stachura
założyli niewielką pasiekę. Próbowali także inni, lecz bez powodzenia,
bo do pszczół trzeba mieć zamiłowanie, odpowiednią wiedzę i systematycznie
przy nich pracować. Dobrzyk sam wykonał drewniane ule oraz ramki,
w które pozakładał węzę na cienkich cynowanych drucikach, naciągniętych
od góry do dołu ramki.
Jednak największą pasiekę w okolicy miał miejscowy ksiądz
proboszcz. Nic w tym dziwnego, przecież polski kapłan - Jan Dzierżoń,
jest ojcem nowoczesnego pszczelarstwa. Od niepamiętnych czasów parafie
potrzebowały wosku na świece ołtarzowe, do żyrandoli, na paschał
oraz świec do noszenia w procesji. Własna pasieka w dużej mierze
pokrywała to zapotrzebowanie. Czasy się zmieniły, świece woskowe
wyparła stearyna i elektryczność, ale zamiłowanie do pszczół pozostało.
W słoneczną czerwcową niedzielę proboszcz uroczyście odprawiał
Sumę i głosił kazanie. Pod koniec kazania do kościoła wpadł zadyszany
kościelny i zaczął do kapłana machać rękami, jakby się coś stało.
Ludzie widząc te dziwne znaki zaczęli się uśmiechać i czekać co zrobi
proboszcz. Kaznodzieja nie zwracał jednak uwagi na kościelnego, zachowując
się jakby nic nie widział. Znał dobrze swego pracownika i wiedział,
że nie grzeszy on nadmiarem inteligencji. Kościelny nie dawał za
wygraną, stojąc w drzwiach zakrystii cichym głosem zawołał: - Księże
proboszczu, pszczoły się roją! Twarz kapłana stała się najpierw blada,
a potem purpurowa. Obecni na Mszy św. także wstrzymali oddech, czekając
co dalej się wydarzy. Nic się jednak nie wydarzyło, kapłan dalej
mówił kazanie. Kościelny tym razem wyszedł z zakrystii, stanął naprzeciw
ołtarza i głośno zawołał: - Księże proboszczu pszczoły się roją!
Tym razem twarz kapłana stała się prawie trupio blada, szczęki zacisnęły
się mocno, w kilku słowach zakończył kazanie i nie mogąc opanować
nerwów wykrzyknął: - Idź pan do diabła! Kościelny zmiarkował, że
trochę przesadził, podrapał się po głowie i wyszedł. Kapłan otarł
pot z czoła, wziął kilka głębokich oddechów i dalej celebrował Sumę.
Każdy pszczelarz pamięta w jakim stanie zostawił pszczelą
rodzinę, pamięta, gdzie jest słaba matka, gdzie za dużo trutni oraz
ile powinno być w każdym ulu miodu, nie mówiąc już o ramkach. Ksiądz
proboszcz wybrał ciepły bezwietrzny dzień do podbierania miodu. Jakież
było jego zdziwienie, gdy zobaczył spustoszenia w kilku ulach. Ramek
brakowało, albo były źle powstawiane, nie było też miodu. Co mogło
się stać? Zostawił wszystko w idealnym porządku, a tu taka dewastacja,
niewiele brakowało, żeby wyginęło wiele pszczelich rodzin. Nietrudno
się domyśleć, że ktoś dobierał się do uli i zabierał miód, przy okazji
dokonując dzieła zniszczenia. Nie mógł tego zrobić w dzień, bo pasieka
była obok plebanii, w pobliżu mieszkał organista z rodziną i każdego
obcego przy pszczołach na pewno ktoś by zobaczył. Złodziej musiał
przychodzić w nocy. Proboszcz postanowił czuwać aby schwytać amatora
cudzego miodu. Przesiedział kilka nocy, ale nikt nie przychodził.
Miał zamiar już zaprzestać pilnowania, brak snu nie służył zdrowiu
niemłodego już mężczyzny. Postanowił jednak poświęcić czuwaniu jeszcze
jedną noc, bo świecił trochę księżyc i widoczność była dość dobra.
Ładna pogoda może zwabić złodzieja. Tym razem wziął ze sobą porządny
kij, ukrył się w krzaku bzu i czekał. Około północy jakby się coś
się poruszyło. Może to tylko wiatr? Nie poruszały się jednak żadne
gałązki, panowała zupełna cisza. To nie wiatr, to jakaś skulona postać
skradała się, przeskakując od krzaka do krzaka. Kapłan poczuł, że
serce bardzo przyśpieszyło, a nerwy były w stanie wzburzenia. Zacisnął
zęby. Postać zbliżyła się do ula, delikatnie go otwierając. To niemożliwe!
To nie może być prawdą! Przecież to najbliższy sąsiad, z którym jeszcze
w południe proboszcz rozmawiał. Sąsiad otworzył wybrany ul i zaczął
wyciągać z niego ramki. Kapłan nie wytrzymał, leszczynowym kijem
zdzielił intruza po plecach, tak aby nie wyrządzić mu krzywdy i krzyknął:
- Ty złodzieju! Miodu ci się zachciało?! - i kijem uderzał po plecach.
Intruz porzucił ramki i zwiewał co sił w nogach. Nie był pewny czy
ksiądz go rozpoznał, kapłan udawał, że nie wiedział kim był złodziej
i początkowo nie mówił nikomu o tym zdarzeniu. Wydawało się więc,
że wszystko pozostanie jak dawniej. Pechowy podbieracz miodu zjawił
się za dwa dni w sklepie, gdzie pełno było ludzi. Stanął w kolejce,
zapalił papierosa i próbował rozmawiać. Nagle poczuł się jakoś nieswojo.
Ktoś półgłosem zaczął naśladować pszczołę mówiąc: - bzzy, bzzy, bzzy;
za nim inne głosy, jakby w chórze zamruczały: bzzy, bzzy, bzzy. Chłop
nie wytrzymał i uciekł ze sklepu. Gdzie się pokazał wszędzie słyszał
to samo bzykanie. Nie wytrzymując tego nerwowo, wyprowadził się gdzieś
w inną część Polski.
Pomóż w rozwoju naszego portalu