Rada Programowa telewizji publicznej zakończyła w styczniu
br. swoją czteroletnią kadencję. Dlaczego warto było wspierać to
doradcze ciało - oficjalnie będące organem Spółki TVP SA - swoim
udziałem? Czy nie była to działalność czysto symboliczna, skazana
na niepowodzenie? Rada wszak w większości składała się z osób bądź
bezpośrednio powiązanych z SLD-owskim układem partyjno-politycznym,
który trzyma mocno w garści - niezmiennie - to najważniejsze medium
w Polsce, bądź z ludzi intelektualnie i duchowo bliskich tej orientacji.
Było nas zaledwie czworo (na piętnaścioro członków Rady): Grażyna
Sołtyk, Robert Tekieli, Wojciech Wencel i niżej podpisana - katolików,
wśród których znajdowali się moi koledzy o znaczącym dorobku artystycznym
bądź społecznym (G. Sołtyk - posłanka II kadencji, przewodnicząca
warszawskiego Stowarzyszenia Rodzin Katolickich). Spośród pozostałych
członków Rady czasem wspierał nas swoim głosem znany aktor Janusz
Zakrzeński (związany z PSL) oraz producent filmowy Jan Dworak (niegdyś
SKL, obecnie PO). Dlaczego więc było warto?
W gmachu przy Woronicza pozostawiony został ślad, że
nie wszyscy zgadzają się z wizją świata, jaką kształtuje telewizja
publiczna. Próbowaliśmy reprezentować w tej sprawie opinię polskich
katolików: jakiej mianowicie telewizji publicznej oczekują, jak oceniają
tę, która działa. Wbrew pozorom sens tej troski - która nieraz przybiera
formę protestów - jest daleko głębszy, nie tylko symboliczny. Polacy
cały czas dopominają się o swoją, czyli publiczną telewizję. Nie
zrezygnowali z niej. Komuniści tymczasem robią wszystko, byśmy uznali
stan rzeczy, machnęli ręką i powiedzieli, że nic się nie da zrobić.
Że trzeba się zgodzić na to, co jest. Stos korespondencji, który
napływał do Rady - z całej Polski, z zagranicy, od osób prywatnych,
instytucji, organizacji - mówił, że nie jest nam wszystko jedno.
Nie ma zgody, telewizja publiczna musi się zmienić. Te listy wyrażają
dojrzałą postawę obywatelską, ich autorzy rozumieją sens słowa: publiczna.
Komuniści chcieliby w Polsce zagłaskanej opinii publicznej. Cóż,
rośnie oglądalność, ludzie zaakceptowali ten powrót do PRL - obecny
w poziomie telewizyjnej rozrywki, wyselekcjonowanym starannie serwisie
informacyjnym, w kampaniach propagandowych przeciwko prawicy, w ramach
przygotowania do wyborów. Komuniści marzą, by oceniać tylko ich "
profesjonalizm": jesteśmy medialnie tak wspaniali, nowocześni, bez
zarzutu. Nie możecie się bez nas obejść, nawet jeżeli nie wszystko
wam się w naszej telewizji podoba. Ludzie telewizji, z którymi miałam
okazję się zetknąć, ci na ważnych stanowiskach, emanują doskonałym
samopoczuciem; ta wysoka samoocena połączona z gładkością w sposobie
bycia ma informować otoczenie: jestem znakomity, bo mam władzę.
Na konferencji prasowej odchodzącej Rady Programowej
w pierwszym rzędzie siedziała jedna z Pań Bardzo Ważnych telewizji
publicznej, pani od bieżących komentarzy. Z zawodowym uśmiechem dawała
bardzo dyskretne (naprawdę "profesjonalne") znaki kamerzyście - który
filmował wystąpienia członków Rady - kiedy mianowicie ma wyłączyć
kamerę.
Autorzy listów do Rady Programowej, w których poddawali
krytyce manipulacje telewizji, słaby poziom warsztatu, znikanie wartościowych
programów, wykoślawianie obrazu Kościoła, rozumieją, że słowo publiczny
znaczy: służebny, na służbie społecznej w służbie narodu. Kiedyś
istniało w Polsce Ministerstwo Oświecenia Publicznego. Nikt nie miał
wątpliwości, że słowo to oznaczało instytucję państwową, która dba
o edukację, kulturę, dobre obyczaje tych, którzy tego nie mają z
domu, którzy dóbr tych potrzebują. Na tym polegała jej służebność
wobec społeczeństwa. Dzisiejsza telewizja publiczna, całkiem na odwrót,
łączy w sobie cechy orwellowskiego Ministerstwa Prawdy - ma całkowity
monopol, wraz ze środowiskiem, które reprezentuje Gazeta Wyborcza,
na rodzaj informacji, jakie mają się przedostać do odbiorców, jakie
są dozwolone - oraz instytucji dawniej zwanej tancbudą, gdzie serwuje
się najmniej wyszukaną rozrywkę. A przecież w dzisiejszych realiach
cywilizacyjnych telewizja jest często jedynym dobrem kultury - o
ogromnej sile przyciągania - które dla wielu ludzi pozostaje synonimem
lepszego, bogatszego, bardziej wartościowego życia.
W ciągu czterech lat obecności w Radzie Programowej TVP
miałam okazję spotkać wybitnych twórców telewizyjnych i autorów lubianych
i cenionych programów, takich jak: Opinie, Małe ojczyzny, Ojciec
Leon zaprasza, Swojskie klimaty, Wódko, pozwól żyć, Kultura duchowa
narodu, Domowe przedszkole. Przychodzili do Rady z prośbą o pomoc,
przychylną opinię, interwencję. Niestety, mimo starań - z reguły
jednak nie całej Rady - programy te kolejno znikały z anteny. Jedne
z ostatnich już w telewizji publicznej, w których było ludzkie ciepło,
atmosfera spotkania z drugim człowiekiem - a nie jakieś przepychanki
czy mizdrzenie się - mądrość, chęć dociekania prawdy. A także troska
o wspólne dziedzictwo duchowe Polaków, o tożsamość; troska o tradycyjne
wartości. Nie ma dla nich miejsca. Tymczasem trwa na antenie pseudodowcipny,
wyświechtany "kabarecik" Olgi Lipińskiej.
W zeszłym roku Rada Programowa przyznała swoją nagrodę
Małym ojczyznom, cyklowi filmów dokumentalnych - za najlepsze wypełnienie
misji telewizji publicznej. Na przekór mitowi, że wszystko, co interesujące,
musi posiadać wartość komercyjną, a więc być "dobrze sprzedawalne",
tanie, krzykliwe.
Małe ojczyzny pokazywały cudowny klimat wspólnot lokalnych,
często zawiązujących się wokół parafii. Prawdziwą sztuką była umiejętność
pokazania pracy i twórczości tych wspólnot poprzez pokolenia, duchowego,
ale i materialnego piękna, które tworzy się nie od razu, na którego
dojrzewanie potrzebny jest czas. Na jednym z ostatnich spotkań Rady
Programowej dowiedzieliśmy się, że mimo nagrody, niezłej oglądalności (
okropne słowo, które bywa też pociskiem szybkostrzelnym i śmiercionośnym
dla rzeczy wartościowych), Małych ojczyzn już nie będzie, gdyż cykl
ten jest "omszały" i "nudny". W jego miejsce mają być emitowane programy
pod hasłem: Moja mała Europa albo Królowie życia - pokazujące, jak
radzić sobie w trudnych czasach. W miejsce "omszałości" budujące
przykłady, jak rozkręcić mały biznesik.
Z telewizji publicznej stopniowo odchodzą ludzie rozumiejący
znaczenie pewnych pojęć: służba publiczna, wspólnota, tradycja, tożsamość
narodowa, kultura duchowa. To wszystko męczy i drażni nowych ludzi
nowej telewizji publicznej. Musi być ciągle nowa, ciągle ekscytować
pomysłami, zabawami, fajerwerkami, żeby towarzystwo nie pousypiało.
W ostatnich tygodniach tej kadencji Rady Programowej
udało się przyznać - z inicjatywy katolickiej jej części - nagrodę
programowi Redakcji Katolickiej dla dzieci - Ziarno. Jest to lubiany,
bezpieczny program, w którym dzieci nie wystawia się na sprzedaż
jako atrakcyjnego towaru, bo są z natury rzeczy "osobowościami medialnymi",
ale są tu słuchane i same potrafią słuchać, mówią własnym głosem
o rodzinie, swojej parafii, świętości. Bez napięcia rozmawiają z
księżmi i siostrami zakonnymi. Ziarno jest radosne i bezpretensjonalne.
Wylansowało też - na przekór modzie - oryginalną twórczość muzyczną,
dzieci śpiewające w "Arce Noego" i w zespole "Dzieci z Brodą". Obawiam
się, czy ludzie o mentalności wiecznych showmanów albo namaszczonych
inżynierów dusz, którym wydaje się, że mogą dowolnie zmieniać człowieka,
bo mają narzędzie - telewizję, nie dojdą do wniosku, że Ziarno pokazuje
przestarzały świat, który nikogo z telewidzów nie obchodzi, a jeśli
obchodzi, to nie powinien. Wszystkie siły zużywa bowiem telewizja
publiczna na wykrzesanie nowego człowieka, który stracił serce do
polityki - którą mu się tu stale obrzydza - i będzie się chciał jedynie
bawić, podniecać, zabijać czas i liczyć pieniądze.
Nie zapomnę pełnej zażenowania miny kamerzysty, który
chciał tylko zrobić filmowy zapis konferencji prasowej Rady Programowej,
rzetelnie, od początku do końca, a który musiał zgodzić się na ręczne
sterowanie. Telewizja publiczna zagrożona jest przez ludzi, którzy
są wytrenowani do tego, by nie pokazywać prawdy, by preparować rzeczywistość.
Wydaje im się, że zyskują przez to jakąś przewagę, że tamta część
rzeczywistości nie liczy się, znika. Postkomuniści wierzą w telewizję
jak w Marksa. To ich najsilniejsza broń. W dodatku nie widać na horyzoncie
sił politycznych, które chciałyby i potrafiły zawalczyć o to najważniejsze
medium i wykorzystać je dla dobra wspólnego. "Solidarność", AWS -
jak można sądzić - ani nie chciała, ani nie potrafiła tego uczynić.
Raz oddana telewizja publiczna nieprędko dostanie się w ręce sił,
które nie będą jej traktowały jako wyśmienitej broni psychologicznej
przeciw własnemu narodowi, ale uczynią z niej miejsce spotkania,
wymiany niezależnej myśli, integrowania Polaków przez język i kulturę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu