Ulica Obywatelska w Łodzi. Centrum miasta, tuż obok reprezentacyjnej alei Włókniarzy. Szare bloki, szare kamienice, w środku niewielki kościółek przylegający do klasztoru Sióstr Urszulanek Szarych. Powietrze jak z kadrów filmu "Ziemia obiecana": ciężkie, wilgotne, jakby zadymione. Fabryczna Łódź, nazywana do niedawna drugim Manchesterem, stolica włókiennicza Polski, przedwojenna duma fabrykantów, powojenne oczko w głowie komunistów. Dziś nic już nie przypomina dawnej potęgi. W Łodzi rządzi bieda z olbrzymim orszakiem bezrobotnych. Spotkać ich można na przykład na klasztornym podwórku Sióstr Urszulanek. Stoją w długiej, kilkakrotnie zakręconej kolejce po chleb. Młodzi, starzy, kobiety z dziećmi na ręku, mężczyźni z opuchniętymi od alkoholu twarzami. 150, może więcej osób. Przychodzą tu codziennie. Po jeden bochenek i pięć bułek. Niektórzy odwracają na nasz widok głowy. Poznają, że przyszliśmy z lepszego świata, w którym płaci się rachunki, kupuje w supermarketach i nie martwi o buty dla dzieci. Ci nie powiedzą wiele, jeszcze się wstydzą swojej biedy, jeszcze mają w sobie hardość ducha. Inni przekroczyli już granice. Jest im wszystko jedno. Chcą opowiedzieć, co im zrobiono, jak zabrano pracę, potem zasiłek, mieszkanie, prawo do godnego istnienia. Nie są gorsi od nas. Po prostu znaleźli się w złym czasie, w złym miejscu i nikt nie podał im ręki. Prawie nikt.
Za czym kolejka ta stoi?
Młoda kobieta przytula do siebie malucha o wielkich czarnych oczach. Mały ma bladą buzię, matka podkrążone oczy.
- Mam jeszcze w domu czwórkę dzieci - mówi cicho. - W
tym dwoje niepełnosprawnych. Opieka społeczna przyznała mi 100 zł
na całą rodzinę. To wszystko, co mam. Zapychamy brzuchy tym chlebem
i zupami w proszku. Gdyby nie siostry, nie byłoby nawet tego.
- Zabrali mi rentę - wtrąca stojąca obok niewielka, przysadzista
kobieta. - Podobno jestem zdolna do pracy. Tylko kto zatrudni 45-letnią
włókniarkę z żylakami jak powrozy?
- Ja też jestem na garnuszku pomocy społecznej. 30 zł
na miesiąc - wyjaśnia starszy mężczyzna. - Pani pyta, na co to starcza?
Na dobry sznur, dobrodziejko! Ilu moich znajomych już nie stanie
w tej kolejce, lepiej nie mówić.
- Jak się ludzie zaczną rzucać z wieżowców, może coś
się zmieni... - zastanawia się kobieta z żylakami.
- Najlepiej pojechać pod nowy budynek Urzędu Pracy w
Łodzi. Budują go już 6 lat, za pieniądze na walkę z bezrobociem!
Miliony wyrzucone na lustra i marmury. W tym kraju coś pęknie! I
to niedługo. Ludzie nie wytrzymają! - wykrzykuje mężczyzna.
Bezrobotni i bezdomni przychodzą do sióstr od lat. Nigdy
nie odmówiono im tutaj strawy i dobrego słowa. Zajmowała się tym
do niedawna s. Magdalena. Teraz zastąpiła ją s. Aleksandra - niewielka,
energiczna zakonnica, która przekonała wielkie hipermarkety, by zamiast
wyrzucać pieczywo, oddawały go biednym. Siostra zachęciła też do
pomocy dwie prywatne piekarnie: "Just" i "Polpain Dakri".
Pomóż w rozwoju naszego portalu
A chleb to przecież podstawa...
Pieczywo ładuje się w kosze i wystawia przed klasztorny budynek.
Rozdawaniem zajmują się bezrobotni pomocnicy zakonnic: Sławek, Bożena,
Witek i Mirek.
Pan Mirek, wysoki wąsacz w okularach, dzieli chleby,
wita się ze znajomymi z kolejki. Jest jednym z nich. Bezrobotny od
trzech lat.
- Codziennie przyjeżdżam z drugiego końca miasta pomagać
ludziom. I powiem pani coś w sekrecie: Te zakonnice to święte kobiety.
S. Aleksandra - ilu ona uratowała. Od rana do nocy na nogach. Biega,
załatwia, kręci się wokół ludzkich spraw. I za co? Za nic. Czasem
to i dobrego słowa nie usłyszy.
W środku budynku przy niewielkim stole kilka osób je
zupę kartoflaną, przyniesioną z zakonnej kuchni. Starczy dla niewielu.
Góra 30 talerzy. Dostaną ją więc tylko bezdomni, dla których to jedyny
ciepły posiłek w ciągu dnia.
Reklama
Kto pierwszy, ten lepszy
To najlepsza zupa w Łodzi - upewnia mnie starsza siwowłosa pani, pukając łyżką w dno pustego już talerza. - Zawsze świeża i nie śmierdzi.
Wśród tych starych, zmęczonych, smutnych twarzy zwraca
uwagę młoda, ładna buzia. Małgosia ma krótkie ciemne włosy i miły
uśmiech. Je bez siorbania i mlaskania, pospiesznie i wstydliwie.
- Mam 18 lat, dwójkę młodszego rodzeństwa i nikt w domu
nie ma pracy. Rodzice, wiadomo, za starzy, a mnie nikt nie zatrudni,
bo nie mam dowodu osobistego. - Dlaczego? - pytam zdumiona, a ludzie
znad talerzy patrzą na mnie z politowaniem. - Dowód kosztuje bardzo
drogo, proszę pani! - Ile? - 30 zł plus 17 zł za zdjęcia. A my dostajemy
z opieki tylko 50 zł.
Dowodu osobistego nie ma też kobieta z ręką w gipsie.
Okradziono ją na dworcu, gdzie nocuje od czasu eksmisji. Nie wiedziała,
że trzeba napaść zgłosić na policję, bo jest prostą kobietą, której
- jak mówi - pierwszy raz w życiu zdarzyła się taka historia. Teraz
ma tylko dokument z urzędu o utracie papierów.
- Gdy złamałam rękę, poszłam na pogotowie, ale odmówili
mi pomocy, bo "formalnie to pani nie istnieje", tak powiedzieli.
I tylko pytali, kto za mnie zapłaci. Ten gips wypłakałam dopiero
u dyrektora szpitala. Nawet nie wiem, jak długo mam go teraz nosić...
- wybucha płaczem, zasłania twarz zdrową ręką.
Proboszcz - ks. Wiesław Dura duszpasterzuje w parafii
od 7 lat. Ocenia, że ok. 12-15 procent jego parafian wymaga stałego
wsparcia materialnego. Poprosił więc o pomoc innych. Wychodzi z założenia,
że bieda jest naszą wspólną sprawą. Postawił w kościele przed obrazem
Matki Bożej Częstochowskiej kosz i poprosił, by wrzucać do niego
żywność dla biednych parafian. Postawił też puszkę na pieniądze.
Zapełniły się i kosz, i puszka. Starczyło na 60 pokaźnych świątecznych
paczek żywnościowych. Przyznaje, że sam zdziwił się tak spontaniczną
reakcją parafian.
Reklama
- Zastanawialiśmy się, jak podzielić paczki - wyjaśnia
Ksiądz Proboszcz. - Wybraliśmy opcję, że dostaną je rodziny z dziećmi.
Chodząc po kolędzie, zorientowałem się, komu najbardziej doskwiera
bieda. Zaczęliśmy tworzyć listę. Jedną, drugą, trzecią. Teraz mamy
chyba siódmą wersję...
- Pomagały nam katechetki w szkole - dopowiada s. Aleksandra.
- Wybierały dzieci z najuboższych domów. To były rodziny, które wstydzą
się przyjść i poprosić o pomoc. Chcieliśmy je odszukać i dać znać,
że o nich wiemy i współczujemy. Żeby nie czuli się sami. Z tymi ludźmi
trzeba rozmawiać, przyjść do ich domu, posmucić się razem i pocieszać.
Czasem wystarczy życzliwy sąsiad. Ile dobra się wtedy rodzi. Jak
parafia zaczyna żyć, jak potrafią angażować się ludzie...
Dowodem zaangażowania są tutejsi wolontariusze z grupy
charytatywnej: Bożena Butolik, Alicja Przytulska, Janina Sadlińska.
- Gdyby nie te osoby - zwierza się s. Aleksandra - nie
ruszyłabym z miejsca. Czasem mówię: Tyle tej biedy, nie damy jej
rady! A one zakasują rękawy i udowadniają, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Podzielić biedę
Pani Basia - kiedyś także bezdomna - razem z wolontariuszkami
z parafii zajmuje się wydzielaniem bezcennych świątecznych paczek.
Kolejka jest długa.
- Zamykano kolejne zakłady: Fenix, Lodex, zakłady Marchlewskiego,
Barlickiego, Dzierżyńskiego... - wylicza ks. prob. W. Dura. - Przez
rok prawo do zasiłku, a potem co? Tym ludziom, oprócz pomocy materialnej
przydałaby się pomoc psychologa, czasem nawet psychiatry, żeby ich
wyprowadzić z kryzysu. Jak pocieszyć, powiedzieć "będzie dobrze"
ludziom, którzy na moich oczach tracą nadzieję, gasną? W parafii
mam ulice zamieszkałe w większości przez bezrobotnych włókniarzy
i szwaczki. Niemal w centrum miasta są domy bez kanalizacji, bez
wodociągów, domy rozsypujące się, z sufitami podbitymi trzciną i
rynsztok przy chodnikach...
Reklama
Mapa współczucia
Rozdawanie chleba zakończone. Siostra oblicza, że dzisiaj obdzielono
pieczywem ok. 250 osób. Pan Mirek ma więc chwilę na rozmowę. Zamyśla
się, zapala papierosa.
- Niech policzę. Łódź ma prawie 800 tys. mieszkańców,
w tym kilkanaście tysięcy bezrobotnych i Bóg wie, ilu bezdomnych.
Kto stoi po ich stronie? Kościół! Potem długo, długo nic i pomoc
społeczna z tymi groszowymi zasiłkami. Wyliczę pani, gdzie biedak
może się posilić, a pani wyciągnie z tego wnioski. Jest Caritas na
Gdańskiej, dalej - Bonifratrzy na Kosynierów, parafialna stołówka
na Żeromskiego i Urszulanki na Obywatelskiej. Wszystko...
Dom Sióstr Urszulanek w Łodzi słynie chyba w całej Polsce
z prowadzenia noclegowni i świetlicy dla dzieci ulicy. Codziennie
60 dzieciaków dostaje tutaj dwa ciepłe posiłki, odrabia się z nimi
lekcje, jak trzeba - daje dach nad głową.
- Zgodnie z zaleceniami założycielki, bł. Urszuli Ledóchowskiej,
każda urszulanka ma utrzymać jedno biedne dziecko. Czasy jednak dyktują
własne prawa. Biedy wokół jest coraz więcej, więc wysiłek musi być
także zwielokrotniony - wyjaśnia s. Goretti Korek, przełożona łódzkiego
domu.
Tak postępują siostry urszulanki z łódzkiej ul. Obywatelskiej.
Tak myśli duszpasterzujący tu ks. Wiesław Dura. Z ich działania rodzi
się konkretne dobro.
Jedziemy przez szykującą się do świąt Łódź. Wielka Środa,
czas ostatnich zakupów, porządków, nerwowej bieganiny od sklepu do
sklepu. Miasto kokietuje nas jaskrawymi wczesnowiosennymi barwami,
na drzewach widać już pierwsze pąki, na skwerach - nieśmiała zieleń
traw. Zostawiam za sobą twardy, bezwzględny świat. A to jedynie epizod
z wielkiej batalii o przetrwanie. Jak to powiedział jeden z bezrobotnych:
- My już nawet nie wierzymy w cuda. Bo cud zdarza się tylko raz.
A nam potrzeba ich kilka tysięcy...
Osobom pragnącym wesprzeć podopiecznych Sióstr Urszulanek
podajemy numer konta: PKO BP I O/Łódź, nr 0310203352 125922444.