Ks. Jacek Kowalik, kapłan diecezji Venice na Florydzie, kapelan rezerwy lotnictwa wojskowego Stanów Zjednoczonych, święcenia kapłańskie przyjął w Poznaniu w 1979 r. Po czterech latach pracy w polskich parafiach w Płotach i Szczecinie, w 1983 r., wyjechał do USA.
KATARZYNA WOYNAROWSKA: - Pracuje Ksiądz w diecezji na Florydzie, dość daleko od wielkich skupisk Polonii...
KS. JACEK KOWALIK: - Trafiłem najpierw do Detroit, potem na Florydę, do miejscowości Venice. Nie ma tam takiego skupiska Polonusów, jak w Chicago czy Nowym Jorku, ale na Florydzie są dwie misje polskie - w Pompano Beach i St. Petersburg. O obecności rodaków w Venice przekonałem się dość szybko. Okazało się, że w tamtejszej parafii jest spora grupa rodaków, którym niezmiernie zależy na Mszy św. po polsku, poprosili mnie o nią. Poszedłem do proboszcza - na marginesie Hiszpana z Barcelony - z prośbą o możliwość odprawiania takiej Mszy św. Nie odmówił, ale obawiał się, że jeśli zezwoli na Mszę św. po polsku, to jutro przyjdą z podobną prośbą Włosi, Hiszpanie, Meksykanie... Zgodził się jednak na Mszę św. po polsku raz w miesiącu, ale pod warunkiem, że gdy inne nacje zgłoszą się z podobną prośbą, my, Polacy, zrezygnujemy.
- Dotrzymaliście słowa?
- Poza nami nikt nie domagał się Mszy św. w języku narodowym. A pierwszą taką Mszę św. odprawiłem w tamtejszej parafii w 1985 r. Obecnie sprawowana jest co tydzień i gromadzi ok. 250 osób. Założyliśmy nawet Polsko-Amerykańskie Stowarzyszenie w Venice, nazywamy je klubem polskim. Liderzy są aktywnymi parafianami i członkami Polskiej Wspólnoty Katolickiej. Wspólnymi siłami zorganizowaliśmy szkółkę sobotnią dla polskich dzieci. Polonusi z Venice wspólnie organizują pikniki, imprezy kulturalne i sportowe. Zawsze bardzo uroczyście obchodzona jest Wigilia i święconka. Zawsze staramy się też brać czynny udział w festynie parafialnym. Spotykamy się na wspólnych posiłkach, np. składkowy obiad na 250 osób to nie problem. I to wszystko robią osoby świeckie. Choć mieszkają w różnych miejscach i czasem dojazd do kościoła zajmuje ponad godzinę w jedną stronę, chętnie poświęcają swój czas, energię i talenty dla wspólnoty. Na naszym terenie mamy dwie audycje w lokalnych rozgłośniach radiowych. Ostatnio udało się sprowadzić do kina Pana Tadeusza i Ogniem i mieczem. Gdy po 4 latach odchodziłem z Venice, szczęśliwie na moje miejsce przyszedł duchowny z diecezji krakowskiej - ks. Stanisław Pieróg.
- Mówi Ksiądz tak, jakby nadal duszpasterzował w tej parafii. A przecież od wielu lat nosi Ksiądz mundur amerykańskiej armii...
- Po okresie pracy w parafiach - przez 4 lata byłem w wojsku, w czynnej służbie, jako kapelan w amerykańskich siłach powietrznych. Potem trafiłem do Kurii i gdy pytano mnie, co tam robię, odpowiadałem - robię kawę, herbatę i biegam po pączki... (śmiech) . A poważnie mówiąc, praca w Kurii pozwalała mi na zabieganie o sprawę polską. Polakom bardzo zależy na powstaniu polskiego apostolatu.
- Dlaczego jest to tak istotne?
- Apostolat to trochę mniej niż misja, ale gwarantuje obecność polskiego kapłana. A Polakom z Florydy bardzo na tym zależy. Bp John Nevins jest bardzo przychylny Polonii, poprosił nawet o spotkanie ze wszystkimi organizacjami polonijnymi z terenu jego diecezji, by porozmawiać na temat możliwości utworzenia apostolatu i potrzebach duchowych mieszkających tam Polaków.
- Skąd więc ten pomysł, aby zostać kapelanem amerykańskich lotników?
- Ksiądz Biskup napisał kiedyś list do kapłanów z apelem o podjęcie się pracy duszpasterskiej wśród żołnierzy. Pomyślałem wtedy - może mógłbym pomóc? Pięć lat nosiłem ten list w kieszeni.
- Dlaczego?!
- Bo mówi się, że to trudna służba, przebiegająca zupełnie inaczej niż np. w Polsce, choć dziś przyznaję z ręką na sercu, że mógłbym zamieszkać na lotnisku...
- ?
- Zachwyca mnie widok eskadry samolotów na niebie.
- Chciał Ksiądz zostać kiedyś pilotem?
- Nie bardzo. Jako kapelan odbyłem kiedyś lot samolotem
wojskowym, oczywiście w roli pasażera, i przyznam się Pani szczerze
- nigdy w życiu nie modliłem się tak żarliwie: Panie Boże, jeśli
wyjdę z tego cało, przestanę narzekać... Ten lot przekonał mnie jako
kapłana, jakim ludziom służę.
Najpierw zostałem kapelanem rezerwy w MacDill w Tampa.
Pracowałem tam trzy lata. Tak mi się to spodobało, że poprosiłem
o przeniesienie do czynnej służby. Trafiłem na półtora roku do bazy
wojskowej w San Antonio w Teksasie. Wreszcie na rok wyjechałem do
bazy w Korei, by potem wrócić do bazy na granicy Teksasu z Meksykiem.
- Tak wygląda geografia Księdza posługi. Porozmawiajmy o specyfice tej pracy, w jakże odmiennych od polskich warunkach.
- Tych różnic jest sporo, ale oczywiście nie dotyczą one duszpasterstwa sakramentalnego, raczej metod pracy kapłana z ludźmi. Zacznijmy od świątyń. W takiej wojskowej kaplicy odprawiają nabożeństwa wszyscy - katolicy, protestanci, baptyści itd. Jest ścisły rozkład "zajęć". Jako kapłan katolicki jestem odpowiedzialny za wszystkich katolików mieszkających w bazie. To oczywiste. Poza tym mam w terenie wyznaczony swój rewir, który zamieszkują nie tylko katolicy. Mam obowiązek wysłuchać każdego, porozmawiać z każdym, jeśli trzeba - pomóc.
- Chodzi Ksiądz po tym rewirze od mieszkania do mieszkania, jak podczas kolędy?
- Mniej więcej, tylko znacznie częściej niż raz w roku. Pytam: Jak się pani, pan, czuje? Co słychać? Może mogę w czymś pomóc? Kapelan nie siedzi w biurze i nie czeka aż ktoś do niego przyjdzie, ale musi wyjść do ludzi.
- Jak reagują Amerykanie w takich sytuacjach, jeśli np. trafi Ksiądz na protestanta?
- Nie ma problemu. Amerykanie są otwarci, spontaniczni i mają szacunek dla kapłanów. Kapelan, bez względu na wyznanie, traktowany jest jako rodzaj powiernika, do którego można przyjść po radę, z pytaniem, albo zwyczajnie wygadać się. Nie uwierzy Pani, bo ja sam miałem kłopoty z uwierzeniem, ilu ludzi potrzebuje zwyczajnej rozmowy z drugim człowiekiem. W Korei stały do mnie kolejki! Przyznam, że my, księża katoliccy, mamy w tej dziedzinie najlepsze notowania. Zapewne ze względu na tajemnicę spowiedzi.
- Musiało być Księdzu trudno przestawić się na ten sposób duszpasterzowania. Wychowany i wykształcony w Polsce, przyzwyczaił się Ksiądz do innych standardów zachowań kapłana wobec świeckich i odwrotnie...
- Może zabrzmi to zabawnie, ale najtrudniejsza jest samodzielność. Kiedy przyjechałem do USA, byłem oczywiście dorosły, ale nieporadny. Nie jako kapłan, ale jako zwyczajny człowiek. W Polsce miałem rodzinę, która o mnie dbała, później było seminarium, gdzie o nic nie musiałem się troszczyć, potem parafia, gdzie "ojcował" proboszcz. A w Ameryce trzeba sobie samemu znaleźć mieszkanie, samemu prać, gotować, sprzątać, pamiętać o wszystkich zobowiązaniach, terminach itd. Gdy w sobotę wieczorem, padając z nóg, otwierałem lodówkę, mówiłem do siebie z wyrzutem: I znów nikt nie zrobił zakupów! Nagle w wielkim mieście, nie znam nikogo. Zupełnie nikogo! Dominujące poczucie samotności i inności, bo świat wokół jest obcy, odmienny mentalnie. W świeckiej parafii w Detroit czy w Venice było trochę łatwiej, w tym znaczeniu, że otaczali mnie katolicy. W bazach wojskowych jestem wśród ludzi różnych wyznań, wśród ludzi, którzy myślą inaczej, wierzą inaczej. Takie doświadczenie uczy tolerancji i pokory.
- I większego zaufania wobec świeckich?
- Kwestia dotyczy mentalności, sposobu prowadzenia duszpasterstwa i warunków pracy kapłanów. Amerykanie słyną ze swej aktywności życiowej, chęci poznania czegoś nowego. Druga sprawa - gdy pracowałem w parafii szczecińskiej, było nas 10 kapłanów, 5 braci i kilka zakonnic. W bazach wojskowych i coraz częściej w parafiach pracuje jeden ksiądz. Nie podoła pracy duszpasterskiej bez wsparcia świeckich, to w ogóle nie wchodzi w grę! Świeccy pomagają w administracji, w liturgii, w katechezie dla dorosłych, w gospodarowaniu finansami, w organizowaniu każdej imprezy parafialnej. Jak mawia Ksiądz Biskup - "kapłan, który nie potrafi delegować do zajęć we wspólnocie osób świeckich, nie jest kapłanem przyszłości".
- Dałoby się część tego, co Ksiądz opowiada, przeszczepić na grunt polski?
- Tak! Ks. Jerzy Karbownik z sanktuarium Matki Bożej w Skarżysku-Kamiennej jest takim przykładem. Ks. Karbownik, który przebywał kilkakrotnie w USA, przeszczepia niektóre amerykańskie pomysły jednoczenia wspólnoty parafialnej na grunt polski - z sukcesem, jak sądzę. Oczywiście, nie da się wszystkiego przenieść, byłoby to nieporozumieniem. Amerykańskie parafie mają inne zaplecze materialne, są doskonale wyposażone finansowo, nie ma porównania. Ale z dobrych doświadczeń innych trzeba korzystać. Będąc teraz w Polsce, zauważyłem na przykład wiele cennych inicjatyw duszpasterskich, które chętnie przeniósłbym do Ameryki.
- Dziękuję za rozmowę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu